Obserwował dalej wioskowe zabudowania, skryty za pniem drzewa. Drugą niepokojącą rzeczą jawił się brak choćby pojedynczego dymu nad chatami i w ogóle jakiegokolwiek ruchu. Nie mógł dojrzeć ni człowieka, ni zwierzęcia. „Pomór czy co?” – mruknął pod nosem, nie na żarty zaniepokojony. Wiedział, że nawet jeśli wymrą ludzie, to zostają zwierzęta, chociażby niektóre. Chyba że Nipuańczycy odżywiali się tylko ryżem. Popatrywał tak na wioskę może ze dwie kwadry, ale nic się nie zmieniło. Wieś trwała w całkowitym bezruchu. Dalsze sterczenie w lesie straciło sens, postanowił więc naocznie sprawdzić, co się stało.
Przebrnął przez potok i idąc ostrożnie po wąskich, spękanych od upału groblach, oddzielających od siebie poszczególne poletka, dotarł do pierwszych chałup. Były to dość nędzne budowle, idealnie kwadratowe, jak na rzymskie standardy zbyt niskie, bez okien, o ścianach wykonanych z bambusowej plecionki uzupełnionej ryżową trzciną. Zapewne w razie potrzeby dawały się łatwo usuwać czy podnosić. Jedyny widoczny otwór, prostokątne wejście, znajdował się od strony drogi.
Zajrzał ostrożnie do najbliższej z chałup. Na środku glinianej podłogi znajdowało się palenisko, dawno nie używane, parę rozrzuconych bezładnie mat i nieco potłuczonych skorup. Spodziewał się zwłok lub szkieletów ludzi i zwierząt, ale nic takiego nie zauważył. Dom sprawiał wrażenie opuszczonego bez zbytniego pośpiechu, mieszkańcy zabrali ze sobą niemal wszystko, co mogło im się przydać. Tak to przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało.
Sprawdził na wszelki wypadek trzy następne chałupy, wszędzie znajdując podobny stan metodycznej ewakuacji. Nie bardzo mógł sobie wyobrazić przyczynę tak zupełnego opuszczenia wsi przez mieszkańców. W strumieniu było dość wody, tedy pewnie nie chodziło o suszę. Może rzeczywiście jakaś zaraza?
Zmęczony, usiadł na progu ostatniej chaty, nie bardzo wiedząc, co dalej powinien począć. Miał co prawda przecinający wioskę gościniec, wiodący prosto na wschód, może do samej Nary. Nie mógł się, niestety, w żaden sposób o tym upewnić. Z braku innych pomysłów sięgnął po bukłak, ale przypomniał sobie, że ma w nim tylko nabraną w potoku wodę. „In vino veritas” – mruknął smętnie, całkiem już zrezygnowany. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mógł zaczerpnąć z tego źródła prawdy, choć oczywiście wolałby pivo. I wtedy ich zobaczył.
To było pięciu ludzi, zgrupowanych na wschodnim krańcu wioski. Stali nieruchomo, przyglądając mu się bacznie, pewnie od dłuższej już chwili. Wojownicy, to poznał od razu: w czarnych jak smoła, błyszczących zbrojach, jakich nigdy nie widział, złożonych z przylegających do siebie kwadratów i prostokątów, przez co przypominali trochę geometryczne modele pól euklidesowych. Każdy trzymał łuk, miecz o długiej rękojeści i wygiętym kształcie, a także lekką włócznię. Ich płaskie hełmy o szerokiej kryzie zdobiły proste, długie rogi. Marcus odetchnął z ulgą, wstał, otrzepał się z grubsza z kurzu i ruszył wprost ku nim.
Stojący na czele oddziału żołnierz najpewniej był dowódcą, dlatego postanowił zwrócić się najpierw do niego. Wyciągnął z sakwy rulon z listem do księcia Tsuomi, który opatrzył uprzednio znakiem, zupełnie dlań niezrozumiałym układem poziomych i poprzecznych kresek, odrysowanym z lektyki jego żony, pani Taiko. Liczył, że po tym znaku Nipuańczycy poznają adresata.
Spojrzał na stojącego na przedzie wojownika. Wzrok skośnookiego żołnierza uderzył go jak biczem, ciemny i w osobliwy sposób wyprany z najmniejszych śladów emocji, martwy. Nie uczynił żadnego ruchu, patrzył tylko, toteż Marcus podsunął mu pismo pod nos, wskazując palcem na znak. Tamten nadal nie reagował.
– Tsuomi – powiedział Marcus, mając nadzieję, że imię ambasadora cesarza Nipu wymawia w miarę poprawnie. Potrząsnął znacząco zwojem. – Oddaj to księciu Tsuomi.
Wtedy Nipuańczyk coś powiedział, bardzo szybko, co zabrzmiało w uszach Marcusa jak gniewne szczeknięcie. Jeszcze raz potrząsnął zwojem, wskazując uparcie palcem wymalowany na nim znak. Wojownik cofnął się i znowu coś powiedział, czego oczywiście Marcus nie zrozumiał. Jeden ze stojących z tyłu żołnierzy podbiegł błyskawicznie do niego i zamachnął się drzewcem włóczni. W tym samym momencie Marcusa ogarnęła ciemność.
Ocknął się, czując na twarzy wodę. Ktoś troskliwie ocierał mu czoło mokrą szmatą. Poruszył ostrożnie głową, ale zaraz dał spokój, kiedy czaszkę przeszył na wskroś palący ból. Nieźle mu przyłożyli. Uchylił nieco powieki, ale nie mógł się przebić przez rój wirujących czarnych płatków. Zamknął je z powrotem i parokroć głęboko odetchnął. Pomogło – teraz widział znacznie lepiej.
Znajdował się w niskim, oświetlonym marnym kagankiem pomieszczeniu, o ścianach wykonanych z grubych bambusowych bali, przynajmniej częściowo wkopanych w ziemię, ponieważ przez szpary wyglądał żółty piasek. Wraz z nim przebywało tu koło dwóch tuzinów brudnych i obdartych ludzi, siedzących nieruchomo pod ścianami. Głowy mieli opuszczone na kolana i zdawali się drzemać. Panowała całkowita cisza, przerywana czasem sapnięciem któregoś ze śpiących. Nad nim pochylał się zgarbiony starzec ze szmatą; dopiero w tej chwili spostrzegł, że nie był to Nipuańczyk. Trzęsący się, siwiutki jak gołąb, ale – biały!
Starzec bez słowa pomógł mu się podnieść i oprzeć o ścianę. Marcusowi znowu zawirowało we łbie; sięgnął dłonią do potylicy i wymacał potężnego guza, na szczęście skóra nie została rozcięta. Starzec przyklęknął przed nim i przypatrywał mu się pilnie, nie starając się kryć widniejącego na twarzy zdumienia.
– Kim jesteś, przybyszu? – zapytał wreszcie, widząc, że Marcus dochodzi do siebie. Mówił łaciną, z archaicznym, dziwacznie brzmiącym metrum, jakiego nigdy przedtem nie słyszał.
– Nazywam się Marcus Corejmus Tranquillus – powiedział, pokonując suchość w gardle. – Mógłbym dostać trochę wody?
Starzec sięgnął za siebie i podał mu glinianą czarkę z odrobiną płynu. Woda była stara i cuchnąca, ale mimo to wychylił czarkę do dna.
– Nie znam cię – stwierdził stary, jakby ze zdziwieniem. – Skąd pochodzisz?
– Z Wenedii, a teraz przybywam z Rzymu. – Marcus rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu; raczej nie przypominało gospody, choćby i nipuańskiej. Zakonotował przy tym, że reszta obecnych też wyglądała na białych. – Gdzie teraz jestem?
Ale starzec milczał, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Z Rzymu? – spytał. – Jak to możliwe?
– Wysadził mnie na brzegu formosyjski pirat. Co to za miejsce?
– Więzienie prowincji Kii. Kto cię tu przysłał? Pogański cesarz Rzymu? A może nasi bracia z ocalałych gmin?
– Nie – odparł Marcus. – Nikt mnie nie posyłał do Nipu. To prywatne przedsięwzięcie. Przybyłem tu sam, z własnej woli.
– Toś jest chyba szalony. – Starzec cały czas kręcił głową w rosnącym zadziwieniu. – To prawdziwy cud, że pozwolili ci żyć do tej pory.
– A ty, panie, kim jesteś? – zapytał z ciekawością Marcus.
Stary człowiek uniósł głowę dumnie do góry. Chybotliwy płomyk kaganka oświetlił jego pomarszczoną twarz o małych, żywych, ale i nieludzko zmęczonych oczach.
– Jam jest Cyprian, jedyny i ostatni apostolski biskup Nary, a ci tam nieszczęśnicy – wskazał na skulone pod ścianami postacie – to moi bracia w Chrystusie, członkowie gminy, której przewodziłem. Ostatni, jacy pozostali przy życiu.