Biskup przestał mówić i popatrzył w górę, ku niebu widocznemu między rzadkimi belkami sufitu. Światło blednących gwiazd przysłonił jakiś cień – to spacerujący wokół ziemianki strażnik zatrzymał się na chwilę. Potem miarowym krokiem znowu zaczął ją obchodzić dookoła. Do świtu została może godzina.
– Zatem – zrekapitulował Marcus – cała historia zagłady waszego Kościoła zaczęła się w dniu, gdy donatyści zamordowali owego Augustyna?
– Tak było w istocie – biskup podjął przerwany wątek – jedynie Augustyn z Hippony mógł ich powstrzymać, dlatego też go zabili. Zaraz potem, groźbą i prośbą, opanowali chrześcijańskie gminy Afryki, a później Egiptu. Rozpalili w sercach ludzkich fanatyzm i ślepą nienawiść do Rzymu. Upatrywali w cesarstwie źródła wszelkiego zła i żądali wyplenienia go z korzeniami, chcieli starcia imperium z oblicza ziemi. Twierdzili, że na tym właśnie ma polegać Królestwo Boże, które Pan obiecał wiernym. To już przestała być jeno schizma, od której zaczynał Donat, natchniony przez samego chyba Szatana. Podnosząc zbrojne ramię na Rzym, stali się heretykami, zaprzańcami, albowiem prawdziwie apostolski Kościół miał zdobywać świat Słowem i Miłością, a nie mieczem i krwią. Ale zwolennicy Donata wypaczali słowa Chrystusa, wybierając, przekręcając i głosząc wyłącznie te, które im odpowiadały.
– I to oni zbuntowali legiony azjatyckie?
– Nikt inny – potwierdził Cyprian. – Gminy prawdziwie apostolskie nie miały z tym nic wspólnego, ale też i nic nie mogły uczynić, aby zapobiec tej nieszczęsnej rebelii. Donatyści każdy głos sprzeciwu traktowali jako rzucone Bogu wyzwanie i karali okrutnie. A po bitwie antiocheńskiej żołnierze Juliana nie deliberowali, kto jest lub nie jest donatystą. Prześladowania spadły równo na wszystkie gminy.
– A skąd pomysł ucieczki do Nipu?
– O tym wówczas nikt nie myślał i nie wiedział. Biskup Sylwaniusz, jedyny, który ocalał z ówczesnych przewodników gmin chrześcijańskich, zamyślał o wyprowadzeniu z pogromu chociaż grupy wiernych, aby uratować bodaj ułomek, małe ziarno, z którego kiedyś wyrośnie Nowy Kościół. Początkowo zamierzał udać się do kraju Partów...
– Ale dowiedział się o tym Julian.
– Musieli uchodzić dalej, do Baktry. I tam jednak nie zdołali się zatrzymać, a to stąd, że zaraz za nimi nadeszli niedobitkowie rozgromionych donatystów, którzy powzięli podobny do Sylwaniusza zamiar. Przewodził im niejaki Petyliusz, człek głupi i zaślepiony. Zaczął publicznie obrażać baktryjskich Greków, nazywając ich bogów demonami zła, a ich samych czcicielami Szatana.
– I stamtąd musieliście uciekać?
– A jakże, Grecy, podobnie jak żołnierze Juliana, nie rozróżniali nas zupełnie, stąd przegnali wszystkich i musieliśmy uchodzić do Indyj, w których gorzała wówczas wielka wojna między królestwami Kosala i Magatha. Nie mogliśmy tam osiąść.
– Potem była Cattigara?
– Przez jakiś czas, mniej niż jedno pokolenie, żyliśmy spokojnie na Taprobane, pośród dobrego ludu Syngalów, aż doszły nas wieści o rzymskich galerach u brzegów Gedrozji. To nas pchnęło do dalszej wędrówki, na wschód, a za nami, niczym chciwe łupu wilki, ciągnęły gromady donatystów.
– Na Wyspy przybyliście razem z owymi donatystami?
– Okoliczność ta okazała się największym naszym nieszczęściem, i nie tylko naszym, niestety. Odczuł to cały lud tej krainy, z natury łagodny i spokojny, który wraz z przyjściem rzymskich wygnańców został wydany na pastwę Szatana. Wiedz bowiem, Marcusie, że przynieśliśmy ze sobą trąd!
– Nie bardzo pojmuję...
– Początkowo obie grupy zostały przyjęte jednakowo przychylnie. Nipuańczycy, a właściwie dwór tutejszego cesarza, bardzo byli ciekawi przybyszów z dalekich krajów oraz tego, co mają do opowiedzenia. Bardzo też byli zainteresowani naszą wiedzą, wielu bowiem mieliśmy wśród nas mężów uczonych i zręcznych rzemieślników, a to stąd, że dbaliśmy, aby syn po ojcu dziedziczył nie wyłącznie imię, ale i wiedzę. Tym dawano chętnie zatrudnienie przy budowie dróg i mostów, a także pałaców dla arystokracji. Nipuańczycy, poza nielicznymi znawcami seryjskich hieroglifów, nie znali szerzej pisma, tedy zadziwiły ich płynące stąd pożytki. Jeden z naszych uczonych w piśmie, Hieronim, wyuczył się szybko ich języka i po wielu próbach ułożył dla niego alfabet, z greki i łaciny czerpiący. Podniosło nas to wielce w oczach cesarza, który okazywał nam otwartą już przychylność, a wraz z nim czyniła to znaczna liczba związanych z dworem rodów arystokratycznych.
– Cóż po tak pomyślnym przyjęciu zamierzaliście dalej?
– Biskup Sylwaniusz, a żył wówczas jeszcze, myślał, że pobyt nasz w Nipu będzie tymczasowy, że gdy prześladowania w Rzymie ucichną, zaistnieje możliwość powrotu – i przedtem wszak prześladowano Kościół, i zawsze prześladowania te mijały jak gradowe burze. Sylwaniusz sądził, że tak będzie i tym razem. Dlatego też zabraniał nawracania Nipuańczyków i zawierania mieszanych małżeństw. W każdej chwili był gotów dać hasło do powrotu. Niestety, wieści o edyktach Apostaty i o doszczętnym wytępieniu gmin chrześcijańskich ogniem i mieczem pogrzebały te nadzieje. Imperium Romanum pozostało przed nami zamknięte. Mimo to Sylwaniusz na łożu śmierci przykazał gminie, aby nigdy nie ustawała w gotowości powrotu do naszej kolebki. Od bitwy pod Antiochią minęło wtedy lat przeszło trzydzieści.
– Ilu członków liczyła w tym czasie wasza gmina?
– Około tysiąca dusz, wraz z kobietami i dziećmi. Donatystów było drugie tyle.
– No właśnie, a co z nimi?
– Piekielnicy owi w przeciwieństwie do nas nie zwlekali z niczym. Pogrom juliański niewiele albo i nic ich nie nauczył, przeciwnie, zapiekli się w swej nienawiści stokroć bardziej. Petyliusz, zaiste za podszeptem Szatana, związał się z jednym z wielkich rodów prowincjonalnych, zwanym Sogo, który podjął się opieki nad jego sektą. Ich przywódcy bardzo chętnie dawali posłuch donatystom, gromko wołającym, iż wolą Niebios jest, aby prawdziwie wierni Bogu, czyli donatyści właśnie, oraz ci, którzy do nich przystaną, powrócili czym prędzej na ziemie rzymskie i wzięli godny odwet na poganach. Wiele przy tym mówili o bajecznych skarbach Rzymu, podbechtując chciwość Sogo, którym nigdy nie było dosyć złota i ziemi. Uczynili więcej jeszcze: do swej i tak już heretyckiej doktryny zaczęli wplątywać wątki z miejscowych wierzeń. Ogłosili mianowicie, że Amaterasu, bogini słońca, której potomkiem ma być mikado, czyli cesarz Nipu, to istota tożsama z jedną z trzech osób Boskich, mianowicie z Duchem Świętym. W związku z tym cesarz też jest, podobne jak Chrystus, Synem Bożym, i że powinien on władać Królestwem Bożym, powołanym tu i teraz, na ziemi danej mu przez Boga. A przecież Pan nasz powiedział, iż Królestwo Jego nie jest z tego świata.
– A cóż na to rzekł cesarz?
– Cesarze raczej, bo jednanie się donatystów i sintoistycznych Sogo trwało lat prawie sto. Póki biskup gminy naszej stał przy cesarzu, z racji zasiadania w jego radzie przybocznej, tak jak mógł, zwalczał herezję donatystyczną, tłumacząc sens całego bluźnierstwa. Gmina odeszła wówczas od wskazań Sylwaniusza i zaczęła głosić wiarę prawdziwą wśród dworzan. Wielu nipuańskich arystokratów dawało posłuch Słowu Bożemu, wielu też przyjęło chrzest. Ale i donatyści nie spoczywali – zaczęli licznie wchodzić w związki małżeńskie z rozmaitymi gałęziami rodu Sogo, tak że po pięćdziesięciu latach byli z nimi zmieszani zupełnie. Wzrosła też ich potęga: wprowadzili w prowincjach zarządzanych przez Sogo administrację na wzór rzymski, o wiele sprawniejszą od starej, cesarskiej. Zagarniali coraz to nowe tereny, a wielu przyłączało się do nich z chęci zysku lub potrzeby siły. Już sto lat temu posiadali na wyłączną własność jedną trzecią wszystkich prowincji państwa Nipu. Rządził nimi ich wódz, będący zawsze w prostej linii potomkiem Petyliusza i ówczesnego przywódcy Sogo, Soga no-Umako. To ich dzieci jako pierwsze zawarły mieszany związek małżeński.