– Hm, długo to trwało...
– W kraju Nipu czas płynie powoli, o czym się być może sam przekonasz, za to nieubłaganie. Sogo i donatyści wciąż rośli w siłę, ich ziemie były coraz bliżej Nary.
– A twoja gmina? Co próbowaliście przedsięwziąć? Nie dostrzegaliście niebezpieczeństwa?
– Wierz mi, czyniliśmy, co było w naszej mocy, aby zapobiec rozkrzewieniu się donatyzmu, ale władza cesarska jest w tym kraju niewielka. Każdy możnowładca może robić w swej prowincji to, co mu się żywnie podoba, o ile nie zaprzecza prymatowi Syna Niebios. A przecież Sogo tego nie czynili, przeciwnie, wraz z donatystami okazywali cały czas, iż uważają cesarza za Syna Bożego i pragną mu służyć. Poza tym zdołali wbić klin w dom cesarski: jedna z gałęzi rodu cesarskiego, dość młoda i ambitna, zaczęła dawać im posłuch. Także część rodów arystokratycznych ujrzała znaczne korzyści ze związku z nimi, ponieważ otwarcie głosili konieczność podbojów, aby imię Chrystusa objęło cały świat. Sogodonatyści twierdzili, że cesarz winien pomścić swego boskiego brata, tak haniebnie umęczonego przez Rzymian na krzyżu. Oznaczało to prędzej czy później wojnę z Rzymem, o którego bajecznych bogactwach napłynęły nowe wieści, wraz z zajęciem przez legiony Cattigary. Nawiązano nawet ostrożne kontakty z Rzymem, za pośrednictwem uzależnionego od Nipu księcia Formosy.
– Wiem o tym. Co się działo później?
– Czterdzieści lat temu posiadłości rodu Sogo objęły połowę kraju. W każdej zajętej prowincji siłą narzucali swoją heretycką wiarę, zagarniali świątynie sinto i zamieniali je na donatystyczne bluźniercze zbory. Opornych kapłanów sinto kamienowano. Wtedy biskup naszej gminy, Hermas, doszedł do wniosku, że przebrała się miarka. W chwili, gdy młody książę z uległej Sogo gałęzi domu cesarskiego uciekł do ich prowincji i wyglądało na to, że ogłoszą go cesarzem, stary mikado Tenchi dał zgodę chrześcijańskiemu rodowi Mononobe, aby zaatakował Sogo i zniszczył ich do szczętu.
– I zostali pokonani przez Sogo?
– Widać Bóg tak chciał – zaprzańcy wybili ich do nogi. Ostatnia ostoja domu cesarskiego runęła. Wojska Sogo zajęły resztę kraju i wkroczyły do Nary.
– Ustanowili nowego cesarza?
– Nie, starego jednak pozbawili zupełnie władzy. Zadowolili się pogromem naszej gminy, biskupa Hermasa ścięli przed cesarskim pałacem, na oczach ludu stolicy. Zabili też wielu naszych braci, szczególnie zajadle tropiąc te nipuańskie rody, które przyjęły chrzest. I byliby wytępili nas jak szczury, gdyby nie wstawiennictwo cesarza Tenchi, który resztką swego autorytetu zdołał wymóc na wodzu Sogo, teraz najwyższym zwierzchniku wojska i administracji, zwanym siogunem, zamianę kaźni ostatecznej na wygnanie. Kilkudziesięciu ocalałym braciom, wśród których i ja byłem, pozwolono osiedlić się w małej wiosce w prowincji Kii. Tam mogliśmy żyć w spokoju, z zakazem głoszenia naszej wiary i przekraczania granic wyznaczonej prowincji. Zaraz po tych strasznych wydarzeniach Sogo rozpoczęli przygotowania do wielkiej wojny. Pierwej jednak napadli na leżące za morzem królestwa koreańskie, a to dla zdobycia zasobów drewna i metalu, nie mówiąc o niewolnikach potrzebnych do budowy floty. Kapłani donatystyczni jęli wówczas gromko głosić, że nastał czas świętej wojny, wojny o krzyż, o panowanie Syna Bożego nad światem. Ogłosili, iż Bóg wybrał Nipuańczyków, aby stali się jego mieczem.
– Co przedsięwzięła w tym czasie wasza gmina?
– A cóż mogliśmy zdziałać? Modliliśmy się, aby Bóg nie dopuścił do najgorszego. Ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że widać Jego wyroki są inne. Nawet o nas nie pozwolił zapomnieć.
– Nie pojmuję, co masz na myśli...
– Sogodonatyści nigdy o nikim nie zapominają. Z wieści dochodzących do naszej oddalonej od świata wioski wywnioskowaliśmy, że przygotowywana od lat wielka wojna jest już bardzo blisko. Nie chcieli widać jej zaczynać bez rozliczenia się z nami. Od nadal zaprzyjaźnionych ludzi na dworze cesarskim dowiedzieliśmy się, że zamierzają podstępnie wymordować tę ocalałą resztkę gminy. Nie czekając na to, uciekliśmy z dobytkiem w góry.
– Chyba byłem w tej wiosce. Między lasem a wsią płynie potok nawadniający pola?
– To musiało być nasze sioło. Wysłali przeciwko nam karne oddziały, które tropiły nas blisko pół roku. Wielu zabito, wielu zamęczono, wielu schwytano. My jesteśmy ostatni...
– Dlaczego mi o tym wszystkim opowiadasz?
Cyprian popatrzył na niego bladoniebieskimi oczyma, przepełnionymi głęboką mądrością i spokojną, nostalgiczną rezygnacją. Noc dobiegała końca, brzask wciskał się szparami do środka ziemianki. Kaganek zasyczał i zgasł, zrobiło się ciemniej i Marcus nie widział już jego twarzy.
– Nie wiem, kim jesteś i po coś tu przybył – odpowiedział wolno biskup, ważąc każde słowo. – Lecz czuję w tobie gotowość do objawienia prawdy. Sam dziś o tym nie wiesz, tak się wszak stanie. Nasz los już się dopełnił, ktoś jednak powinien znać prawdę. Zaprzańcy będą mordować w imię Chrystusa, co w myśl szatańskich zamysłów ma związać w umysłach ludzkich imię Zbawiciela z nienawiścią, krwią i zniszczeniem. Ale Pan do tego nie dopuści i, wierzaj mi, różne usta może wybrać do głoszenia prawdy. Wszak i apostoł Paweł, nim olśniła go chrystusowa prawda, kamienował chrześcijan. Łaska bożej wiedzy może spłynąć na każdego – nawet na kata.
Marcus słysząc te słowa, spurpurowiał, przypomniawszy sobie, co stało się w Calisji. Czyżby ten nawiedzony starzec wiedział o tym? Niemożliwe, jakim sposobem? Poza tym Marcus wątpił w pożyteczność owej łaski. Quietus przyjął tę ich prawdę i gryzą go robaki. On na pewno nie będzie taki głupi.
Cyprian popatrzył na coraz jaśniejsze smugi światła, padające przez szpary między belkami.
– Zostało już niewiele czasu. Myślisz zapewne, że to już koniec Kościoła prawowiernych, ale wierz mi, podobnie myślał biskup Sylwaniusz, gdy w rozpaczy błąkał się po pustyni z braćmi ocalałymi po pogromie. Miał wówczas sen, w którym nawiedził go Pan. W śnie tym zakreślił On na piasku okrąg, po czym oznajmił biskupowi, żeby nie płakał na próżno, ponieważ Słowo raz zrodzone nigdy nie może zaginąć, co najwyżej zatoczy krąg, aby ponownie stać się Ciałem. Powiedziawszy to, Pan oddalił się w kierunku wschodzącego słońca. Rano Sylwaniusz opowiedział swój sen zwątpiałym współbraciom, dodając, że trzeba im uchodzić tam, gdzie nie sięga moc rzymskiego ramienia: na wschód. Nie wszyscy chcieli uciekać – tych oddał pod opiekę Dagonowi, księciu Wenedów, a zarazem utajonemu chrześcijaninowi... Oto i cała historia wygnanej gminy – zakończył Cyprian i umilkł.
Zalegający pod ścianami ludzie zaczynali się budzić i pomrukiwać do siebie niewyraźnie.
– Chyba jednak niezupełnie cała – zauważył Marcus. – Na przykład nic nie powiedziałeś o tym, że wysłaliście do Rzymu pewnego młodego człowieka. Czy tylko po to, by dał świadectwo prawdzie?
Biskup poruszył się gwałtownie i przypadł do niego, łapiąc go kurczowo za ramiona. Marcus czuł, jak starcowi drżą ręce.
– Człowieku boży – szepnął Cyprian gorączkowo. – Skąd o tym wiesz?
– Bez obawy. – Marcus uspokajająco poklepał go po dłoni. – W Cattigarze bawiliśmy jednocześnie u tego samego pirata. Z tego, co wiem, bezpiecznie odpłynął do Rzymu.
Starzec odetchnął głęboko i usiadł pod ścianą, kryjąc twarz w dłoniach. Przez belki zajrzało wschodzące słońce. Ukośne promienie oświetliły całe pomieszczenie, ukazując wynędzniałe, ale i zarazem dziwnie spokojne oblicza ostatnich nipuańskich chrześcijan. Niektórzy poruszali niemo ustami – modlili się?