– Przynajmniej jeden – powiedział cicho biskup. – Jeśli ocaleje choć jedno ziarno, wyrośnie z niego całe pole. Pamiętaj o tym, wystarczy jedno tylko ziarno...
Na zewnątrz coś zaszurało, rozległy się przytłumione głosy. Zamykająca wyjście krata uniosła się do góry. Do celi weszło dwóch Nipuańczyków, w zbrojach, ale bez hełmów. Jeden szedł przodem i kopniakiem stawiał na nogi siedzących pod ścianą ludzi. Drugi postępował tuż za nim i przypatrywał się uważnie każdemu więźniowi. Kiedy doszedł do Marcusa, ten rozpoznał w nim żołnierza z wioski, dowódcę oddziału. Nipuańczyk skinął głową i bez słowa wskazał mu wyjście.
Strażnicy wprowadzili go do obszernego, drewnianego pawilonu o rozsuwanych, oklejonych żółtym pergaminem ścianach-kratownicach. W głębi, przy niskim stole, siedział na podkurczonych nogach młodzieniec o jasnej skórze, choć niewątpliwie azjatyckich rysach, ubrany w ciemny, obcisły strój przypominający wojskową tunikę. Na stole leżał odpieczętowany list Marcusa do księcia Tsuomi.
– Nazywam się Gajusz Marcellus Sogo – powiedział młodzieniec po łacinie, wyraźnie i w znośnym metrum. – Witam w kraju Nipu. Napijesz się herbaty?
Marcus niemo przytaknął i chrząknął, nie mogąc z wrażenia dobyć głosu. Był prawie pewien, iż pierwej zostanie wzięty na tortury, a dopiero potem na spytki. Młodzieniec klasnął w dłonie i do pokoju weszła kobieta, czystej krwi Nipuanka w białym jak śnieg, długim do kostek peplos, trzymając w ręku pękaty dzbanek i czarkę. Nalała do niej parującego płynu i postawiła naczynie na skraju niskiego stołu. Gajusz odprawił kobietę, a potem łaskawie wskazał mu miejsce na macie. Marcus niechętnie usiadł, podkurczając pod siebie nogi; nie pochwalał tego mało wygodnego biesiadowania w kucki, widzianego przezeń przedtem u Seryjczyków.
– Wybaczysz mi, ale chyba obejdziemy się bez zwyczajowej ceremonii – rzekł Gajusz. – Wydaje mi się, że jesteś na to zbyt spragniony.
Tak było w istocie, od gadania z Cyprianem język wysechł mu na wiór. Łapczywie chwycił czarkę i zakrztusił się pierwszym łykiem. Zapomniał, że herbatę zawsze dają bardzo gorącą, prawie wrzącą. Nipuańczyk obserwował go w milczeniu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy podobnej raczej do terakotowej maski niż żywego oblicza. Marcus dmuchał na herbatę i zastanawiał się gorączkowo, kim, u licha, może być ten człowiek. Z pewnością jakąś tutejszą władzą. Gajusz wziął do ręki list, rozwinął rulon i zerknął na zawartość.
– Jesteś niezwykle odważnym podróżnikiem, Marcusie Corejmusie – zauważył jakby mimochodem. – Dotrzeć aż tutaj mimo blokady to naprawdę niezwykły, godny podziwu wyczyn. A właściwie jak tego dokonałeś?
– Przywiózł mnie formosyjski pirat – wyjaśnił Marcus, opróżniając do końca czarkę. Herbata w jego wysuszonym gardle wydawała się ambrozją, wolałby jednak pivo. Ciekawiło go, czy w Nipu warzą coś podobnego z miejscowego prosa – a może nawet z chmielu?
– Czy nie aby Sin Tan? – spytał obojętnie Gajusz, studiując dalej list.
Marcus, zaskoczony, drgnął nieznacznie, ale szybko się opanował: no tak, pirat oczywiście bał się Nipuańczyków, ale w sumie chyba nie za bardzo. Powinien od razu się tego domyślić.
– Działalność tego osobnika jest nam znana – ciągnął tamten. – Można by rzec, iż ją w pewnym stopniu wspieramy. Handel rzymskimi szpiegami znacznie go wzbogacił...
– Czytałeś, panie, moje pismo? – przerwał mu Marcus, niezbyt ciekaw brudnych konszachtów Sin Tana.
Gajusz obrzucił go ostrym spojrzeniem, widocznie nienawykły do takich manier.
– Owszem, czytałem – odparł po chwili. – Jestem pełnomocnikiem sioguna na tę prowincję, uprzedzono mnie, że być może zjawi się ktoś podobny do ciebie. Dzięki temu nie zostałeś od razu zabity. Posłałem już wiadomość do księcia o twym przybyciu i propozycjach, jakie przedkładasz. Czekam właśnie na odpowiedź, ale mogę z dużą dozą pewności oświadczyć, że w Narze będą chcieli z tobą rozmawiać.
Od dłuższego czasu z dziedzińca przed pawilonem, zasłoniętego przed ich oczyma ścianą z żółtego pergaminu, dobiegały dziwne odgłosy, panował tam ożywiony gwar i harmider, dał się słyszeć stukot drewnianych młotków, któremu towarzyszyły szczekliwe nipuańskie komendy. Marcus nie śmiał o to zapytać Gajusza. Dręczyło go niejasne przeczucie, iż całe to zamieszanie dotyczy chrześcijan. Raczej nie mogło to być nic dobrego.
– Czy pochodzisz z samego Rzymu? – zapytał Gajusz.
– Nie, z Wenedii – odparł, coraz bardziej zaniepokojony. Hałas za jego plecami nasilił się. Najwidoczniej na dziedzińcu wznoszono w pośpiechu jakąś drewnianą konstrukcję.
– I jak postrzegasz nasze Boże Królestwo?
– Niewiele zdążyłem do tej pory zobaczyć – zauważył nieco cierpko Marcus. Hałas na dworze znacznie osłabł. Potem rozległo się wiercące uszy piszczenie kołowrotków. – Jeśli chodzi o więzienia, to rzymskie są jednak lepsze.
– Nie ma powodu, aby uprzyjemniać żywot zaprzańców i bandytów – odrzekł Gajusz, nieco ostrzejszym niż przedtem tonem. – Nie ma dość kary dla wrogów Kościoła.
Wstał nagle i ominąwszy łukiem Marcusa, gwałtownym szarpnięciem odsłonił dzielącą ich od dziedzińca ścianę.
– Patrz! – rozkazał.
Marcus obrócił się z wolna. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Podobnie bestialskiej kaźni nigdy przedtem nie oglądał, a zdarzyło mu się ongiś widzieć w Calisji łamanie kołem. Mimo panicznego, paraliżującego myśli przerażenia musiał przyznać, że Nipuańczycy byli znacznie bardziej pomysłowi.
W ziemię dziedzińca wbito w trzech rzędach kilkanaście może dwunastostopowych pali. Mniej więcej na wysokości dwóch trzecich od ziemi w każdy pal wprawiono pod kątem prostym krótki, ostro zaostrzony kołek. Chrześcijan, samych mężczyzn, podprowadzano pojedynczo, krępowano im ręce i nogi, po czym specjalnym kołowrotkiem wciągano na szczyt słupa, tak jednak, by koniec kołka wypadał na środku pleców skazańca. Tak ich zostawiano, a nieszczęśnicy, wygięci na kształt łuków, trwali w męce z ostrym drewnem przytkniętym do krzyża, z całych sił odpychając się stopami od pala. Gdy któryś osłabł, prostował się gwałtownie, a wtedy zaostrzony kół przebijał go na wylot.
Marcus patrzył na to, zdjęty zimną, paraliżującą grozą. Dopiero gdy minęło pierwsze wrażenie, dotarło do niego, iż żaden z mordowanych ludzi nie wydał najmniejszego jęku. Kaźń odbywała się w całkowitej ciszy, jeśli nie liczyć nipuańskich wrzasków, skrzypu kołowrotków i posapywania ciągnących sznury żołnierzy. „Nic dziwnego, przecież chrześcijanie umierają w milczeniu” – przypomniał sobie. „Tak jak w Calisji”. Zdało mu się nagle, że do każdego trzepoczącego w przedśmiertnych kurczach ciała podchodzi mglisty, mroczny cień Tanatosa, aby muśnięciem czarnych skrzydeł zabrać resztkę życia. Ale było to pewnie złudzenie rozigranej wyobraźni. Znad horyzontu błysnęło zakryte do tej pory chmurami słońce i zalało dziedziniec potokami światła. Pale zalśniły cieknącą krwią. Nawet oprawcy, którzy powiesili już ostatniego skazańca, ucichli wreszcie, jakby porażeni milczącym ogromem tej śmierci. I dopiero wówczas Marcus pojął, co tak odmieniło Quietusa. Pojął też jeszcze jedno: że podobnie jak dla straconego tak dawno przyjaciela, i dla niego też jest już za późno. Powstał, rozprostowując z trudem nogi, zdrętwiałe od niewygodnej pozy, i podszedł bliżej. Gajusz, wpatrzony we wstające słońce, płakał i szeptał do siebie niezrozumiale, pewnie po nipuańsku. Obrócił się ku Marcusowi, a ten niespodziewanie dla siebie zobaczył w jego pustych, wypełnionych łzami oczach straszliwą, obezwładniającą grozę, którą sam odczuwał. Nipuańczyk zamrugał ostro powiekami i groza cofnęła się gdzieś w głąb – została tylko pustka. Oblicze Gajusza Marcellusa Sogo znowu przemieniło się w martwą terakotową maskę.