Nie trwało to długo. Matowomleczna ściana przed nim odsunęła się, odsłaniając następną komnatę. Siedziało tam na niskim, okrytym niebieskim suknem podwyższeniu dwóch ludzi. Jeden, niepozorny mężczyzna o gładkiej jak u kobiety twarzy i bladoniebieskich oczach, ubrany w ów cudaczny nipuański chiton o szerokich rękawach, biały, acz oblamowany złotą nicią, siedział na wprost Marcusa, sztywno wyprostowany i promieniejący władczym majestatem. Drugi, znacznie starszy, w czarnym prostym chitonie, usadowił się nieco z boku i widoczny był z półprofilu. Marcus dopiero po niejakiej chwili rozpoznał w nim księcia Tsuomi. Książę z ceremonialną powolnością obrócił się ku niemu i wskazał miejsce na macie, leżącej dziesięć stóp przed podestem. Marcus skłonił się głęboko i usiadł. W pierwszym mężczyźnie domyślał się władcy, owego sioguna, potomka donatystycznego kapłana i naczelnika rodu Sogo.
– Oto i nasz przybysz, panie, retor Marcus Corejmus Tranquillus z Calisji – odezwał się książę Tsuomi w znośnej łacinie. – Ma dla nas pewną propozycję, z którą, moim zdaniem, powinieneś się zapoznać.
– Niech powie sam – rzekł siogun oschłym tonem człowieka, który nie lubi, aby marnowano mu czas.
Książę Tsuomi ponownie zwrócił się w stronę Marcusa i uczynił zachęcający gest ręką. Marcus, trochę zdziwiony i zarazem podniecony tym, że tak bez ceregieli od razu przechodzą do sedna, jął mówić drżącym z emocji głosem:
– Jak zapewne Waszym Dostojnościom wiadomo, prowincja wenedyjska od wieków dostarcza armii rzymskiej przedniego wojownika. Rekrutowany on jest do trzech tradycyjnie wenedyjskich legii, XXII, XXIII i XXIV, zwanych Masovia, Polonia i Silesia, od nazw dawnych plemiennych krain, z których wywodzili się pierwsi najemnicy. Te trzy legiony stanowią najbardziej wyćwiczoną, wartościową i bojową część armii rzymskiej, ubezpieczającej zachodnie połacie cesarstwa, a to stąd, że są w stałej gotowości, odpierając częste ataki hord Hunów i Ugrów. Moja propozycja jest prosta: oto podejmuję się przekonać namiestnika Wenedii, Sewera Flawiusza, aby w decydującej chwili wycofał podległe sobie legiony z boju, czyli de facto podniósł bunt przeciwko Rzymowi. To powinno wojskom nipuańskim zapewnić przewagę, a w rezultacie dać zwycięstwo w zamierzanej przez was kampanii. Jeśli Wenedowie będą walczyć, nie jest to takie pewne.
– Dlaczego sądzisz, że chcemy wojny z Rzymem? – spytał siogun; po jego woskowej twarzy nie przemknął choćby szczątek cienia, sugerujący, że przemowa Marcusa wywołała jakiekolwiek wrażenie. Ten zaś uśmiechnął się mimowolnie. Przećwiczył w myślach setki wariantów tej rozmowy.
– Ideę taką nasunęła mi wizyta księcia Tsuomi w Calisji, panie. Pomagając memu przyjacielowi Quietusowi w zleconych mu przez księcia poszukiwaniach, natknąłem się na materiały o chrześcijanach, przegapione widać przez cenzorów. Wtedy też dowiedziałem się o ruchu donatystycznym...
– Skąd to przekonanie o waleczności Wenedów?
– Wiesz zapewne, panie, że w czasie bitwy pod Antiochią to właśnie legiony wenedyjskie zdecydowały o zwycięstwie Apostaty. Potem uczestniczyły w pogromach gmin chrześcijańskich Małej Azji i Egiptu. Jak myślisz, panie, co uczynią, gdy się dowiedzą, że wracają potomkowie tych, którym trzysta lat temu ich przodkowie sprawili taką krwawą łaźnię? Poza tym to żołnierze pogranicza, znający smak krwi, przeciwnie niż legioniści gnuśniejący w garnizonach w głębi imperium. Zaręczam, że będą się bili do ostatniego człowieka.
– I ty sądzisz, że mógłbyś to zmienić?
– Tak, panie, składając w imieniu Waszej Dostojności konkretne obietnice.
– Jakież to obietnice?
– Odpuszczenie przeszłych win przodków, którzy byli jeno nierozumnym narzędziem w ręku Juliana, przyrzeczenie restauracji księstwa z własnym udzielnym władcą, uwolnienie od imperialnych trybutów, traktaty o handlu, przyjaźni i bezpiecznych granicach. Taka jest cena waszego zwycięstwa.
– Czy namiestnik Wenedii przystanie na to? Z jakiego powodu? – W beznamiętnym głosie sioguna coś się pojawiło: sceptycyzm. Nie był to dobry znak.
– Sewer Flawiusz to potomek ostatniego niezależnego księcia, Dagona – wyjaśnił cierpliwie Marcus, starając się panować nad coraz mniej pewnym głosem. – Skądinąd jest mi wiadomo, że mało go zachwyca polityka Rzymu, który traktuje Wenedię jako li tylko źródło tanich najemników i barierę przed dzikimi plemionami z północy. Prowincja znajduje się w głębokiej stagnacji, a i jej znaczenie militarne wraz z trwaniem Pax Romana i postępującą cywilizacją ludów koczowniczych zmniejszy się niechybnie. Nie jest z tego zadowolony ani Sewer Flawiusz, ani Wenedowie. Od dawna zresztą czyniono starania, aby podnieść status prowincji i nadać jej większą samodzielność, ale nic nie uzyskano. Sewer Flawiusz od dawna chciał podjąć ekspansję za Vistulę, ku wschodowi, ale Rzym mu tego zabronił, rzekomo, by nie drażnić panujących nad stepami dorzecza Borysthenesu sklawińskich związków plemiennych. Naprawdę chodziło o utrzymanie podrzędnego statusu Wenedii. Rzym nie lubi zbyt potężnych namiestników.
– A jeśli teraz, gdy w obliczu wojny wartość wenedyjskich legionów wzrośnie, ów Sewer Flawiusz zwróci się o to samo? Czyż nie dostanie, czego zapragnie?
– Panie. – Marcus zwrócił się bezpośrednio do księcia Tsuomi, który słuchał rozmowy z typowo nipuańskim, nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Byłeś w Rzymie i znasz cesarza. Czy zrobił na tobie wrażenie człowieka gotowego do ustępstw?
Książę milczał dłuższą chwilę.
– Nie – odpowiedział.
– Dlatego Sewer Flawiusz nic nie uzyska, tak jak poprzednio. Cesarz Julian II to autokrata i nawet skrajne zagrożenie imperium nie zmieni jego charakteru. Żądza władzy przyćmiewa mu rozum, nie pozwoli jej uszczknąć, nawet gdyby przyszło zapłacić tronem i życiem.
– Jaką mamy pewność, że twe argumenty przekonają namiestnika Wenedii?
Teraz Marcus milczał czas jakiś, mimo że doskonale wiedział, co powiedzieć.
– Żadnej – rzekł z brutalną szczerością. – Sewer Flawiusz to dziwny człowiek, z pozoru zlatynizowany arystokrata, całkiem już Rzymianin, ale w duchu jest wielce przywiązany do swego sklawińskiego ludu. Myślę, że da się przekonać argumentem, iż jako książę Wenedów przysłuży mu się najlepiej. Ma serdecznie dosyć krępującej opieki Rzymu. Poza tym władca samodzielnego państwa to znacznie więcej niż rzymski namiestnik i jeden z czysto honorowych senatorów.
– To brzmi logicznie – stwierdził książę Tsuomi. – Powiedz nam na ostatek, co ty osobiście pragniesz na tym zyskać? Dlaczego tu przybyłeś?
Marcus opuścił oczy ku ziemi i długo składał odpowiedź, mimo że znał ją od dawna. Nie znaczyło to jednak, że chciał akurat o tym mówić.
– To ja wydałem chrześcijańską gminę ukrytą w okolicach Calisji w rzymskie ręce, a właściwie w twoje, panie – powiedział wreszcie, z największym trudem wyduszając z siebie słowa. – Biedny Quietus był jeno posłusznym narzędziem w mym ręku. Pytasz dlaczego? – Podniósł oczy i patrzył wprost na nich. – Z nienawiści. Albowiem nienawidzę Rzymu silniej jeszcze od was, Dostojni, i nie spocznę, póki choć ostatni syn Romy nie padnie na kolana i nie zapłaci za krzywdy i poniżenia, jakich lud mój od wieków doznaje od Rzymian. Zabrali nam wszystko, język, bogów, dumę, honor, księstwo, dawne sklawińskie swobody, każąc w zamian kontentować się resztkami z imperialnego stołu. Kiedyś byliśmy wolnymi i dzielnymi ludźmi, dziś widzą w nas jeno posługaczy i pachołków, wołanych przez panów, gdy przyjdzie potrzeba. Tak, my Wenedowie mamy zaiste powody, aby kochać Rzym – dodał z gorzką ironią.