Wieczorem trzeciego dnia, kompletnie już zrezygnowany, udał się do gospody Agamemnona. Marcus Corejmus czekał tam nad wymownie pustym kuflem. Quietus opadł ciężko na ławę.
– Nie daję rady – sapnął. – To idiotyczna sprawa. Przeryłem do dna miejskie kloaki i takem mądry jak na początku, nie znalazłem żadnego punktu zaczepienia. Ci ukryci w Wenedii chrześcijanie to czysty wymysł! Powiadomię jutro księcia Tsuomi, że rezygnuję. Jeśli chce, niech zleci to komuś innemu.
Marcus milczał, patrzył tylko z zagadkową miną na dno kufla, jakby widział tam jakieś niezwykle fascynujące obrazy. Quietus zrozumiał przytyk i skinął na karczmarza.
– Kto źle szuka, ten zwykle nic nie znajduje – powiedział Marcus, zdmuchując nazbyt obfitą pianę. – Czegoś chciał się dowiedzieć o chrześcijanach pośród tutejszych sutenerów, oszustów, dziwek i złodziei? Za czasów największych wpływów sekty nie mieli oni z nią wiele wspólnego. Tam nic nie znajdziesz.
– A gdzie? – spytał Quietus, delektując się znakomitym longobardzkim napitkiem. – Wśród patrycjuszy?
– Myślałem ździebko nad twoim problemem, poczytałem też to i owo. Co prawda Julian specjalnym edyktem nakazał zniszczenie wszelkich prac napomykających choćby o sekcie, oddał płomieniom nawet własny traktat Przeciwko chrześcijanom, ale w naszym skryptorium zachowało się kilka nie ocenzurowanych opracowań, widocznie je przegapiono w czasie niechlujnego przeglądu. Wyciągnąłem przy okazji lektury parę wniosków, które powinny dać ci do myślenia.
Przerwał i zaczerpnął nieco piva, aby zwilżyć gardło.
– W pierwszym rzędzie między bajki należy włożyć krążące do tej pory, graniczące z brednią poglądy, jakoby chrześcijanie oddawali cześć oślej głowie lub że w czasie wtajemniczenia zabijali dziecko pokryte mąką albo też podczas swoich misteriów uprawiali grupowe porubstwo. Gdyby tak było w istocie, nigdy sekta nie osiągnęłaby tak wielkich wpływów. Myślę, że działo się wręcz przeciwnie, a i znalazłem na to dowody w postaci paru wzmianek w Historia Augusta Marcusa Aureliusza, bardzo rzetelnego historyka. Chrześcijanie to byli ludzie skromni, powiedziałbym nawet, że przesadnie cnotliwi. Sekta wylęgła się w środowisku ludzi ubogich, żyjących z pracy własnych rąk – rolników, przekupniów, drobnych rzemieślników czy rybaków. Tam zdobyła największe wpływy, tam, tak dedukuję, utrzymały się one najdłużej.
Później sięgnąłem do kronik naszego miasta i tu znalazłem garść zastanawiających faktów: przede wszystkim tuż po galijskich pogromach przybyła do Calisji grupa kilku rodzin z Aquitanii, której pozwolił osiedlić się pod miastem rządzący naonczas Wenedią książę Dago. Jak pewnie pamiętasz, oskarżono go o sprzyjanie chrześcijanom, przez co później musiał złożyć książęcą mitrę. Była to jedna z przyczyn upadku niezależnego wprzódy księstwa i obrócenia go w prowincję rzymską.
– To by się pokrywało z tym, co mówił książę Tsuomi – zauważył bystro Quietus.
– Właśnie – ciągnął Corejmus. – O samych Galach chyba jakoś w całym zamieszaniu zapomniano, dość że nie znalazłem potem o nich żadnej wzmianki.
– Ba, ale jak ich teraz znaleźć? Musieli dawno rozpłynąć się w tutejszej, wenedyjskiej masie.
– Niekoniecznie. Czy słyszałeś kiedyś o miejscu zwanym Galijskim Wądołem?
”Na Cerbera, on ma rację!” – pomyślał wstrząśnięty nagłym objawieniem Quietus. Powszechnie Galijskim Wądołem nazywano niewielką rybacką wioskę, położoną nad rzeką pięć mil za północnymi rogatkami miasta, zamieszkałą przez garstkę rybaków ciężko harujących na kawałek chleba. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak mało o nich wie: mieszkańcy osady nie pokazywali się w Calisji nigdy, poza targiem rybnym. Stanowili ostatni obiekt poszukiwań, jaki by mu przyszedł do głowy.
Dużo później przechodził przez Forum Paulusa, gdzie dobiegał końca kolejny nie najlepszy dzień targowy: główne i najbardziej intratne drogi handlowe przechodziły przez Pannonię i Bohemię, Calisja żyła ze starego szlaku bursztynowego i niedawno zbudowanej Via Nova, którą dopiero zaczynały ciągnąć pierwsze scytyjskie karawany. Przez środek placu majestatycznie kroczył otoczony pochodniami orszak. Na przedzie, obok obszernej lektyki, jechał ubrany w strój gwardzisty Kuno Lichtenus, rozpierający się na koniu niczym udzielny książę. Spostrzegł Quietusa i podjechał ku niemu.
– No i jak, znalazłeś coś?! – zakrzyknął z kpiną w głosie i nie czekając na odpowiedź, spiął konia i popędził dalej.
Chwilę potem przeszła lektyka, zaiste ogromnych rozmiarów, prawie małżeńskie łoże. Zasłony rozchyliły się na moment i Quietusowi zdało się, że dostrzega panią Taiko, spoglądającą nań przez szparę w materii. Nie był tego jednak pewien. Cały czas myślał o tym, co mu na koniec powiedział Marcus, gdy pytał, jak rozpozna wśród rybaków chrześcijan. Marcus umaczał koniec palca w pivie i na suchym kawałku stołu nakreślił pionowo linię, później na jednej trzeciej jej wysokości uczynił poziomą kreskę, krótszą i zarazem równo na pół przez pionową podzieloną. „Oto ich znak” – powiedział. „Znak krzyża”.
Przez cały następny ranek Quietus bawił się w chowanego z Paolosem i trzema jego ludźmi. Kiedy wyjechał konno z miasta, agenci Kunona podążyli za nim, udając pielgrzymujących do Arcony czcicieli Światowita. Dziwne to było pielgrzymowanie, ponieważ polegało na deptaniu po piętach Quietusowi, który jako żywo na Rugię się nie wybierał. Czas jakiś bawili się wesoło, galopując Via Germania prosto na zachód, aż, znudzony, zgubił ich w labiryncie gęstych zagajników, przez które droga akurat przebiegała. Upewniwszy się, że agenci zostali w gęstwinie, pohukując na siebie głośno, zawrócił konia na północ i żwawym kłusem podążył do właściwego celu wyprawy.
Galijski Wądół była to złożona z kilkunastu chat osada rybacka, położona w zakolu rzeki, przecinającej w tym miejscu na pół pasmo niewysokich wapiennych wzgórz. Chaty zostały rozrzucone półkręgiem u stóp jednego ze wzgórz, frontem do rzeki, która tworzyła na tym odcinku głęboką zatokę, coś na kształt naturalnego portu. Mieszkańcy wykorzystali to, budując dwa duże pomosty dla łodzi. Quietus widział, jak kołysały się przy nich cztery nędzne łupiny. Prawdopodobnie tubylcom nie wiodło się najlepiej, zapewne dusiła ich konkurencja solonej ryby z nie tak odległej Pomeranii. Pogonił konia i zaczął powoli zjeżdżać ku wiosce.
Z bliska osada przedstawiała się jeszcze mizerniej – niskie, zapadnięte w ziemię chaty pokryto trzciną, miejscami starganą i straszącą dziurami. Nie widział prawie ludzi, poza paroma brudnymi dzieciakami, bawiącymi się beztrosko w błotnistej kałuży na środku otoczonego chałupami placyku. Na progu jednej z chat dostrzegł starca w długiej lnianej sukni, który na widok obcego natychmiast znikł we wnętrzu.