W toku tak intensywnych nauk szczególnie interesująca okazała się dysputa z pewnym kapłanem imieniem Kukai, który szóstego dnia zaznajomił go z położeniem osoby ludzkiej w Bożym Królestwie. Rozmawiali jak zwykle przy herbacie, pitej w Nipu w ilościach porównywalnych z pivem w Wenedii. Z tym że o wiele uroczyściej, obrzędowo nawet; akt spożycia w istocie stanowił rodzaj skomplikowanej ceremonii, pełnej ukrytych znaczeń i swoistego wdzięku.
– Przed każdym człowiekiem, szlachetny Marcusie Wenedyjczyku, stoją dwie drogi – tłumaczył mu kapłan, gdy z należytą atencją opróżnili już pierwszą czarkę. – Jedna wiedzie ku górze, do Królestwa Niebios, i jest nagrodą za prawe i cnotliwe życie na naszym ziemskim padole. Wiesz już zapewne, iż najdoskonalszą, a właściwie jedyną drogę takiego żywota wskazuje nasze Boże Królestwo i Nowy Kościół, zbudowane na objawieniach świętych Pańskich, Donata i Petyliusza. Druga droga prowadzi do Królestwa Szatana i tam trafią ci, którzy odrzucają objawienie prawdy Bożej lub o niej nic nie wiedzą. Tych potępieńców czekają wieczne męki.
– A jeśli ktoś jest tej jedynej prawdy nieświadom, ponieważ nigdy się z nią nie zetknął? – spytał Marcus. – Czy i on będzie potępiony?
– Niewątpliwie – odparł bez wahania Kukai. – Brak wiedzy nie może być usprawiedliwieniem. Niemniej jednak, aby temu zapobiec, dążymy do objęcia naszym Królestwem całego ziemskiego okręgu, zwanego często przez was, przybyszów z Zachodu, oikumene. Wtedy wszyscy ludzie będą mogli zaczerpnąć ze źródła prawdy, co ich ocali przed Piekłem.
– Poza tymi, którzy nie doczekawszy tego, już zmarli – zauważył Marcus, kryjąc ironię.
Kukai zdawał się nic nie dostrzegać i ze spokojem pił herbatę.
– Pamiętaj jedno: nieskończona jest moc naszego Pana, a człowiecza wiedza o niej nikła. Któż może wiedzieć, co im Bóg przeznaczył?
„Dosyć to mętne” – uznał w duchu Marcus. Głośno jednak zapytał o coś innego:
– Na czym polega droga prawdy?
– Na spełnianiu Bożych przykazań, objawionych naszym świętym, Donatowi i Petyliuszowi. Ich najdoskonalszym wypełnieniem jest Królestwo Boże, którego zaczątek masz tutaj, na Wyspach. W podstawowym pojęciu droga prawdy polega na uświadomieniu sobie roli, jaką Bóg wyznaczył każdemu człowiekowi w hierarchii Królestwa i na przyjęciu bez oporu, a z dziękczynieniem, iż się jest co najwyżej małą cząstką, jedną drzazgą w Boskiej budowli. Życie ma sens i tylko wtedy służy zbawieniu, jeżeli zostanie zaprzęgnięte do wypełniania Bożej misji naszego odrodzonego Kościoła. Należy podporządkować mu się w całości, zrezygnować z przynależnych ułomnej naturze ludzkiej zachcianek i przyjemności, wyrzec zgubnego indywidualizmu, tak aby stać się nikim więcej niż sługą gotowym do wykonania rozkazu Pana. Kościół nasz oparty jest, niczym na skalnej opoce, na posłuszeństwie i całkowitej lojalności, albowiem powiedziane jest, że pokorni, cisi i posłuszni najpierwej trafią do Królestwa Niebios.
– Czyli że trzeba zrezygnować z wszelkiej własności, tak duchowej, jak i materialnej, na rzecz służby Bogu? – ni to spytał, ni podsumował Marcus.
– Oczywiście. – Kukai popatrzył na niego z zadowoleniem, rad widocznie z postępów w nauce swego ucznia. – Wszystko to, co nie służy bezpośrednio Kościołowi i jego misji, jest zbędne, więcej, szkodliwe, jako że przeszkadza w skupieniu się na drodze ku jedynej prawdzie. Nie może być inaczej, skoro celem człowieczego życia jest zbawienie. Czyż nie weźmiesz za rzecz zgoła nierozsądną zajmowanie się czymś, co temu nie służy?
– A skąd wiadomo, które rzeczy i postępki służą zbawieniu?
– To określa Kościół przez Królestwo Boże, które mocą państwowych edyktów ustala metody i zasady zbawienia w naszym ziemskim, podstawowym wymiarze. W gruncie rzeczy można by ująć obraz Kościoła i Królestwa alegorycznie: masz tu dwa koła po bokach i łączącą je oś, czyli sioguna-biskupa, który swą świętą osobą spaja je ze sobą, aby zgodnie toczyły się po drodze Bożej Prawdy ku Zbawieniu. I tak jak koła wozu zajmują każde inny, lewy czy prawy kraj drogi, tak Kościół i Królestwo zajmują się innymi sprawami. Ale pamiętaj, droga, którą zgodnie zdążają do przodu, jest wciąż ta sama.
„Zaprawdę, iście to żelazny duumwirat” – pomyślał wtedy Marcus. Słowa Kukai wyjaśniły mu wreszcie powszechną surowość stroju, mieszkania i obyczaju, które wszędy wokół obserwował. Ludzie żyjący dla Boga nie mogli przywiązywać wagi do doczesnych wygód, mogących naderwać i zmącić ich zbożne powołania. Świadomie ograniczano się do tego, co najniezbędniejsze, nawet czarki, z których pili teraz herbatę, były pozbawione bodaj symbolicznych wzorów, oblane tylko matową, czarną polewą. Rzeczywistość winna być celowa i funkcjonalna, a nie piękna. Nagrodę za ziemskie trudy i wyrzeczenia człowiek otrzymywał dopiero po śmierci, w nie objętym rozumem Królestwie Niebios. Z pewnością chodziło też o skłonienie ludności do bardziej wytrwałych starań o zbawienie – w Piekle miało być znacznie gorzej niż na ziemi.
Rozumienie mechanizmu ustrojowego kraju Nipu nie poprawiało bynajmniej Marcusowi dość marnego samopoczucia, zbyt był bowiem przyzwyczajony do rzymsko-greckiego sybarytyzmu. Niegdyś nim ostentacyjnie pogardzał, teraz zaczęło mu go trochę brakować. Chyba nie nadawał się na anachoretę, jako że dobrowolne wyrzeczenie się przyjemności nie leżało w jego naturze. Ale dopiero w Nipu odkrył, że nic tak nie przekonuje człowieka do obżarstwa jak solidny post.
Po tych siedmiu dniach, zwanych naukami wstępnymi, oznajmiono Marcusowi, że na dalszą edukację wyjedzie w góry, do czegoś w rodzaju zamkniętego gimnazjonu, gdzie uczyli się młodzi kapłani donatystyczni. Nie miał na to specjalnej ochoty i domagał się widzenia z księciem Tsuomi, ale oświadczono mu krótko, że książę sam go wezwie, gdy będzie potrzebny. Marcus zrozumiał, że może tylko zgrzytać zębami, milczeć i być posłusznym. Był przecie w Królestwie Bożym. W trakcie trzydniowej podróży spodziewał się obejrzeć to i owo z osobliwości wyspiarskich, ale ostatecznie nie widział nic prawdziwie interesującego, jeno potoczną ilustrację tez o doskonałym urządzeniu Państwa Bożego.
Miast poza Narą nie widział żadnych, jedynie wioski, rozłożone z nużącą regularnością po obu stronach bitego, dobrze utrzymanego gościńca. Marcus podejrzewał, że umyślnie tak zaplanowano drogę, aby nie zobaczył zbyt wiele; pozyskał co prawda zaufanie sioguna, ale widać dość ograniczone. Mijane po drodze wioski niczym się od siebie nie różniły – te same prostokątne domki kryte słomą ryżową i ubrani w szare sukno ludzie, z mrówczą cierpliwością pracujący od świtu do zmierzchu na kwadratach błotnistych pól. Czasem przemknęli tylko koło nieco okazalszej siedziby lokalnego zarządcy, ozdobionej cesarskim proporcem. Dodatkowym elementem urozmaicającym widoki były liczne oddziały wojskowe, zdążające w jednym kierunku: na zachód. Najprawdopodobniej trwało gigantyczne ześrodkowanie armii wyspiarskiego cesarstwa.
Marcus dawno temu, w młodości, niepospolicie przejęty był naukami przyrodniczymi. Kiedyś cały prawie dzień spędził, obserwując kopiec czarnych mrówek, zawieszony nad nim na rzemiennej siatce. Początkowo bezładna owadzia krzątanina, po paru godzinach, koło południa, nabrała dlań nowego znaczenia: dostrzegł, że jedne mrówki, duże i uzbrojone w potężne szczęki, pilnowały tych mniejszych, objuczonych ciężarami różnego rodzaju, które wchodziły i wychodziły z kopca, uwięzione w kołowrocie nieustannego zajęcia. Teraz, podróżując przez kraj Nipu, nie mógł się oprzeć natrętnemu odczuciu, iż ogląda dokładnie to samo – oblani czarną, błyszczącą laką wojownicy przypominali mu tamtych, mrówczych nadzorców. Pomyślał z niejakim przekąsem, iż donatyści powinni nazwać swe państwo nie tyle Bożym Królestwem, ile raczej mrowiskiem. Choć prawdę mówiąc, było w tych sądach i jego własne rozgoryczenie: nigdy, w najgorszych okresach swego życia w Calisji, nie czuł się tak marnym i pogardzanym, niczym właśnie jedna z tysięcznych mrówek-niewolników.