Chrzest miał odbyć się w głównej świątyni Nary, której patronował sam święty Donat. Marcus stał przed wejściem do drewnianego budynku, o trzech nadbudowanych jeden nad drugim frontonach, zwieńczonych u szczytu posępnym, czarnym krzyżem. Wejście było niskie i szerokie, obramowane dwiema grubymi kolumnami. Nawet w tym kultowym przecież miejscu nie dostrzegał żadnych ozdób, jedynie gołe ściany wykonane z nałożonych na siebie, kwadratowo obciosanych belek, pomalowanych czarną, połyskliwą farbą. Z wnętrza dobiegał jednostajny, głuchy śpiew, zestaw trzech-czterech sylab, powtarzanych naprzemiennie w dwóch rejestrach. Być może po nipuańsku coś one znaczyły. Towarzyszył Marcusowi młody kapłan, ubrany w powłóczyste, białe szaty, przyozdobione naszytymi czerwonymi krzyżami. Stali tak od dłuższego czasu, słuchając śpiewu i czekając widocznie na wezwanie. Marcus nie mógł nic dostrzec w głębi świątyni, poza blaskiem dalekiego ognia. Śpiew raptownie ucichł i kapłan dał mu znak, że czas wejść do środka.
Wnętrze poświęconego Donatowi przybytku prezentowało się równie ponuro, jak i reszta widzianych przez Marcusa nipuańskich budowli sakralnych. Sklepienie podtrzymywały dwa rzędy drewnianych kolumn, podobnie jak w rzymskiej bazylice. Tworzyły one nawę główną, mizernie oświetloną smolnymi łuczywami i całkowicie pustą. Tłum wiernych tłoczył się w nawach bocznych – wielka i milcząca masa, ubrana w stare, sfatygowane odzienie. Widział w niej twarze nipuańskie, niekiedy też białe, nie brakło również mieszańców: wszystkie tak samo płaskie, zmięte i zmęczone, wyzbyte wszelkiego wyrazu, o ciemnych, zgaszonych oczach, świadczących o nieludzkiej cierpliwości i pokorze. „To musi być naród z kamienia” – pomyślał Marcus, ogarnięty nagłym współczuciem.
Kapłan powiódł go w głąb głównej nawy, ku wysokiemu podium, przy którym stały trzy osoby – liczba ta musiała mieć w donatystycznym obrządku szczególne, mistyczne znaczenie. Na ścianie zamykającej nawę umieszczono egzekucyjny krzyż rzymski naturalnej wielkości, tak że można by na nim powiesić człowieka. Na podeście dostrzegł jakieś żeliwne naczynia, z których unosił się gęsty, mdlący kadzidlany opar.
Trójka stojących do tej pory twarzą do krzyża i sprawiających wrażenie pogrążonych w żarliwej modlitwie osób odwróciła się ku niemu niemal równocześnie. Marcus rozpoznał księcia Tsuomi, sioguna i kapłana Kukai. Ręce trzymali nadal złożone razem na piersi i patrzyli na niego w skupieniu.
– Dostąpisz dziś wielkiego zaszczytu, Marcusie Wenedyjczyku – odezwał się książę Tsuomi uroczystym głosem. – Chrztu udzieli ci sam najwyższy kapłan naszego Kościoła, biskup Nary i siogun cesarza, Augustus Dakyo Sogo.
Kiedy to rzekł, zgromadzeni wokół sioguna ofiarnicy odstąpili od ołtarza i usunęli się na bok. Został tylko Marcus i towarzyszący mu od początku kapłan. Siogun stał nieporuszony, z przymkniętymi oczyma i lekko pochyloną głową. Ręce wciąż trzymał złożone razem na piersi. Mówił tak cicho, że Marcus ledwo go słyszał.
– Czyś gotów jest przyjąć wiarę naszą, objawioną przez Boga w Trójcy Jedynego Chrystusowi, Donatowi i Petyliuszowi, wiarę domu cesarskiego i całego prawowiernego ludu Nipu?
– Tak – odpowiedział.
– Czyś gotów okazać należyte posłuszeństwo Kościołowi i Państwu Bożemu?
– Tak.
– Czyś gotów wyrzec się dotychczasowych błędów i podążyć ścieżką prawdy, wskazaną przez nauki Chrystusa, Donata i Petyliusza?
– Tak.
Po trzecim potwierdzeniu siogun uniósł głowę, opuszczając jednocześnie ręce. Stojący u boku Marcusa kapłan zbliżył się i obnażył jego tors do pasa, zrzucając wierzchnią suknię. Siogun obrócił się ku ołtarzowi i sięgnął do ustawionego pośrodku podestu kociołka, zawierającego rozżarzone węgle i jakiś przedmiot o długiej drewnianej rękojeści. Marcus początkowo mniemał, że to nóż lub miecz, ale było to coś zupełnie innego – chrzcielnica. Siogun zwrócił się teraz ku niemu, trzymając ów niezwykły przedmiot w ręku. Marcus dostrzegł rozpalony do białości metal, uformowany na końcu w głowicę o kształcie równoramiennego krzyża. Po grzbiecie przebiegł mu mimowolny dreszcz.
– Marcusie Wenedyjczyku, ja ciebie chrzczę, w imię Boga Ojca, Chrystusa Syna i Amaterasu Matki – powiedział uroczyście siogun i szybszym niż myśl ruchem przytknął mu dymiącą pieczęć do piersi.
Jakaś potworna siła rozwarła Marcusowi szczęki i usłyszał wrzask, jaki wydarł się z jego nagle spęczniałej gardzieli. W powietrzu rozszedł się swąd spalonej skóry. Każdy nerw dygotał w nim z bólu, ale mimo to zdołał zewrzeć szczęki i stłumić drugi wybuch opętańczego wrzasku, który wypełzł spomiędzy zębów w postaci stłumionego charkotu. Siogun patrzył na niego uważnie, wciąż trzymając chrzcielnicę w ręku; dymiły na niej resztki Marcusowego naskórka. Po zrazu nieznośnych impulsach ból trochę zelżał, przemieniając się powoli w ostre pieczenie. Przestał już dygotać, a siogun odłożył narzędzie z powrotem do węgli. Podszedł teraz Kukai wraz z księciem Tsuomi i narzucili mu na ramiona nową szatę, z czarnego jedwabiu, zarezerwowaną dla stanu samurajskiego. Syknął bezwiednie, gdy gładka materia otarła się o pulsującą ranę.
– Niech Pan przyjmie cierpienie twe i gotowość twoją – wyrzekł namaszczonym tonem siogun. – Od tej chwili zwiesz się Marcusem Corejmusem Sogo i jesteś naszym wiernym sługą.
Marcus odetchnął głośno i w milczeniu pochylił głowę, oddając należny hołd swemu nowemu panu. Siogun uczynił nad nim znak krzyża. Z boku wystąpił znowu książę Tsuomi, trzymając w ręku długi, lekko zakrzywiony miecz nipuańskiego stylu. Podał go siogunowi, który zwrócił się ku Marcusowi, nadal niezbyt pewnie trzymającemu się na nogach.
– Oto miecz, którym będziesz nam służył, gromiąc wrogów wiary prawdziwej – rzekł i wręczył mu broń.
Marcus ujął rękojeść i ścisnął ją w desperacji, nie bardzo wiedząc, co zrobić z tym nieoczekiwanym darem. W końcu, wciąż niepewny drżących nóg, oparł się na nim jak na kiju. Miał nadzieję, iż ceremonia dobiegła końca, ale wcale na to się nie zanosiło – wszyscy tkwili bez ruchu na swoich miejscach, nikt nie wychodził. Najwidoczniej na coś jeszcze czekano.
U wejścia do świątyni uczynił się jakiś ruch i oczy obecnych podążyły w tym kierunku. Przez szerokie wrota wkroczyło trzech ludzi: dwóch żołnierzy w pełnym rynsztunku wlokło między sobą kogoś trzeciego, półnagiego i powiązanego sznurami. Żołnierze kroczyli z chrzęstem zbroi, groźni i marsowi, niczym wywołane z Hadesu dusze starożytnych wojowników. Gdy doszli do ołtarza, pchnęli przed siebie więźnia tak, że upadł na kolana. Był to mały, krępy mężczyzna żółtej rasy, nieco, jak się zdawało Marcusowi, odmiennej od nipuańskiej. Klęczał w milczeniu, z opuszczoną nisko głową.
– Widzisz oto przed sobą wściekłego psa, który pokąsał rękę swego pana – rzekł do Marcusa siogun, wskazując pogardliwie na klęczącego człowieka. – Koreańskiego psa, który odrzucił objawienie wiary prawdziwej i zabił wielu służących jej żołnierzy i kapłanów. A wszak Pan objawił świętemu Donatowi: „Ręka, na Państwo Boże uniesiona, winna być ucięta”. I tak niech się stanie – zetnij go!
Marcus zamarł, uderzony w samo serce zimnym kolcem – o tym go nie uprzedzano. Zaskoczony i oniemiały z przerażenia, rozejrzał się bezradnie dookoła, jakby w oczekiwaniu pomocy, lecz wszędzie widział tylko kamienne, wyprane z uczuć, nieruchome twarze. Zatrzymał rozlatany wzrok na księciu Tsuomi. Wydawało mu się, że tamten ledwo dostrzegalnie skinął głową.