Выбрать главу

– Zetnij go! – powtórzył twardo siogun.

Ujął miecz w obie dłonie i z chrzęstem wyciągnął z pochwy; zerknął przy tym kątem oka na skazanego. Klęczący pokornie człowiek uniósł niespodziewanie głowę, a Marcus zobaczył zlane potem oblicze i udręczone, obłąkane ze strachu oczy. W zapadłej ciszy słyszał jego chrapliwy, urywany oddech. Jakby wbrew własnej woli przesunął się parę stóp w bok, w miejsce, skąd mógł zadać pewniejsze cięcie. Podniósł do góry miecz i jeszcze raz spojrzał na sioguna; pojął wówczas, że w oczach tamtego klęczący u stóp ołtarza Koreańczyk już dawno był martwy. W istocie chodziło o niego, Marcusa, o dokończenie chrztu. Próbę ognia przebył pomyślnie, teraz czekała go próba krwi. Kto wie, czy nie stokroć ważniejsza.

Powoli, jakby wyzbyty własnej woli, kontynuował kaźń: przymierzając cios, dotknął ostrzem szyi ofiary, która wzdrygnęła się i zaczęła dwakroć obficiej się pocić. Przez gładką twarz sioguna przemknął cień zniecierpliwienia. Marcus zrozumiał, że nie może dłużej zwlekać. Podniósł miecz i zamykając oczy, ciął z całym rozmachem. Ostrze weszło gładko, przeszło z ledwo wyczuwalnym oporem przez kręgi szyi i, uwolnione od ciała, świsnęło przeciągle. Najwprawniejszy kat nie mógłby się pochwalić czystszym cięciem.

– Miła jest Panu krew jego wrogów – oznajmił siogun.

Głowa Koreańczyka potoczyła się do przodu i uderzyła o podest. Bezgłowy, tryskający posoką kadłub zwalił się z łoskotem na podłogę świątyni. Marcus milczał wpatrzony w wędrującą po ostrzu kroplę ciemniejącej krwi.

Po chrzcie dwa następne dni przeleżał w malignie, trawiony gwałtowną gorączką; przyszli do niego wszyscy: Sewer Flawiusz, Kuno Lichtenus, Paolos, nawet ten wieprz Agamemnon. Potrząsali mu przed nosem workami złota i żądali wydania chrześcijan; potem siedział zamknięty w skryptorium i pisał nieskończenie długi donos, w którym sam siebie demaskował jako wyznawcę zakazanej sekty. Łoże, na którym leżał, przemieniło się naraz w ogromny drewniany krzyż, Kuno pochylał się z młotkiem i pytał, po ile gwoździ wbijać. W końcu wbił tylko jeden, w pierś. Gwóźdź palił go żywym ogniem. Jako ostatni przyszedł Quietus. Marcus nie mógł zrozumieć, o czym jego zmarły przyjaciel mówi.

Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym.

Zamilkł, po czym przystąpił do łoża i dotknął chłodną dłonią jego rozpalonego czoła.

– Nie obawiaj się, Marcusie – powiedział. – Jeszcze nie wybrałeś. Jeszcze nie jesteś potępiony.

Po tych słowach zmory odstąpiły, a Marcus wreszcie zasnął snem człowieka, którego inni nazwaliby sprawiedliwym.

Spienione bałwany waliły z hukiem o skalisty brzeg. Marcus, trzymając się wyrastającego ze szczeliny wątłego drzewka, spoglądał z góry na kipiącą topiel. Musiała być najwidoczniej pora przypływu – nie widział żadnej innej przyczyny tak wściekłej furii morza, od wielu dni panowała bowiem słoneczna pogoda, wprost wymarzona do żeglowania. Spojrzał ponownie w dół, na wirującą między skałami białą kipiel. Pokręcił z niedowierzaniem głową i zwrócił się ku stojącemu nieopodal księciu Tsuomi.

– To chyba nie jest najlepsze miejsce na przystań – powiedział.

Książę enigmatycznie wykrzywił usta, co u Nipuańczyków było odpowiednikiem serdecznego uśmiechu.

– Bo też nie ma jej tutaj. Port jest za tym wzgórzem. – Wskazał trzymaną w ręku trzcinką dość stromy grzbiet po lewej stronie.

Weszli tam wąską, uciążliwą ścieżką, prowadzącą na zupełnie płaski wierzchołek. Zastali tam posterunek obserwacyjny złożony z trzech żołnierzy, którzy gorliwie oddali księciu honory. Tsuomi minął ich bez słowa i przeszedł na drugą stronę. Gestem przywołał Marcusa i wskazał trzcinką na dół. Marcus spojrzał i zaparło mu dech w piersiach.

Zatoka, wciśnięta między dwa strome wzgórza, nie mogła być rozległa: około ćwierci mili szerokości i z pół długości. Okalała ją wąska, biała plaża. Wzniesiono na niej kilka przysadzistych budynków, przytulonych do prawie prostopadłych zboczy. Nie to wszakże okazało się niezwykłe. Na środku, zacumowane jeden za drugim, kołysały się dwa okręty. Pierwszym była rzymska galera parowa średniej wielkości, cicha, opuszczona i z wygaszonym kotłem. Na pokładzie nie dostrzegał żadnego ruchu, wspomagający żagiel został starannie zwinięty, a ster podniesiony. Za nią kolebał się na wodzie okręt identyczny w kształtach, z tym jednak, że blisko dwa razy większy, wykonany z ciemnego drewna. Tu z komina buchał gęsty dym, a pokład roił się od pracujących gorączkowo marynarzy. Odbierali wielkie paki z zacumowanych przy burcie łodzi i składali je na śródokręciu. Wszyscy, jak się zdawało Marcusowi, byli Nipuańczykami. Dostrzegł też inną odmienność: na dziobie, tam gdzie Rzymianie umieszczali zazwyczaj posąg Fortuny, widniał prosty, czarny krzyż.

– Ten mniejszy został przygnany przez burzę z kotwicowiska przy Formosie – wyjaśnił książę, nie czekając na jego pytania. – Dokładnie sześć lat temu. To sam Pan nam go zesłał, na znak, że czas wyruszyć.

Marcus wolał nie pytać, co zrobiono z załogą. Zapewne przed śmiercią dokładnie opowiedzieli, co im było wiadomo o budowie parowych galer. W każdym razie nipuańska replika wyglądała na doskonały i równie solidny okręt.

– Tych zaś mamy sto dwadzieścia. Większość już odpłynęła.

– Dokąd? – spytał, niemile zaskoczony, że mu o tym wcześniej nie powiedziano.

– Do Cattigary – objaśnił spokojnie książę. – Sprzymierzone z nami puszczańskie plemiona uderzyły z głębi lądu na miasto, flota zaatakowała od morza. Nie bronili się długo.

„A więc zaczęło się” – pomyślał Marcus. „To jednak wysłannicy Nipu podburzali dzikusów z dżungli”. Przypomniał mu się Labienus, Tong Po, Letycja, Sian i inne gibkie a wesołe dziewki z teatralnego burdelu. Jeśli nie zdołali uciec, to leżą gdzieś wśród ruin, pocięci krzywymi mieczami nipuańskich wojowników lub, jeśli mieli mniej szczęścia, zostali uprowadzeni w dżunglę jako zapas białego mięsa na uroczyste okazje. Mogli też czekać, trwożliwie ukryci w zatęchłych norach, co postanowią nowi władcy. Jeżeli los będzie łaskawy, to poznaczeni jak bydło zostaną nowymi członkami wspólnoty Państwa Bożego. Machinalnie uniósł rękę i dotknął miejsca na piersi, gdzie zabliźniała się rana. Prawie już nie odczuwał bólu.

– Jutro wyruszysz tym właśnie okrętem. – Książę wskazał na większą galerę. – Dogonisz flotę, w Cattigarze, przesiądziesz się na zdobytą w porcie łódź i śpiesznie popłyniesz na Taprobane. Tam podasz się za uciekiniera. A co czynić dalej, to sam wiesz najlepiej.

– Tak, wiem – potwierdził Marcus.

– Ktoś ci będzie towarzyszył – ciągnął Tsuomi. – Nasz zaufany człowiek, ale dobrze znający łacinę i obyczaj rzymski, był zresztą wraz ze mną w Rzymie i Wenedii. To takie dodatkowe zabezpieczenie naszej umowy.

Marcus uśmiechnął się zdawkowo. Książę może i był donatystycznym fanatykiem, niemniej jednak doskonale znał reguły gry spiskowej i potrafił się nimi posługiwać. No cóż, ciągle mu nie ufali – i wcale nie zamierzali tego ukrywać.

– Czy go znam? – spytał.

– Masz go za plecami.

Za nimi, wsparty oburącz na własnym mieczu, stał Gajusz Marcellus Sogo i zasępiony patrzył w milczeniu na morze.

V. Droga do Calisji

„Najgorsza bywa ta chwila – snuło się po rozleniwionej głowie Sewera Flawiusza – kiedy zmysły są już nasycone i to drugie, leżące obok ciało jest w istocie zbędne, aż do chwili nowego ich porywu”. Co zatem robić? Rozmawiać? Patrzeć, podziwiać i milczeć? Chyba najlepiej napić się wina, zdecydował. Sięgnął do stolika, gdzie postawił puchar. Pijąc, kontemplował boskie kształty Klaudii, wyciągniętej na łożu jak struna i odwróconej do niego plecami. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać, że są zachwycające: smukłe, o klasycznych proporcjach wziętych ze starogreckich rzeźb, gładkiej szyi, szczupłych plecach, pięknie zaokrąglonych biodrach, w miarę pulchnym, ale i sprężystym tyłeczku, mocnych, zwartych udach, idealnej łydce i tak zgrabnie toczonej kostce i stopie, że nie powstydziłaby się jej sama Afrodyta. Nic dziwnego, że cały Rzym pragnął pieścić to ciało.