Выбрать главу

Przestał mówić i popatrzył na nich pytająco, czekając na ewentualne komentarze.

– Którą drogę twoim zdaniem wybiorą? – spytał Tytus.

– Hm, sęk w tym, że nie wiem. – Sewer w zamyśleniu podrapał się rylcem w nos. – Mam tylko ogólne wrażenie, że jeśli bardziej liczą na wojska lądowe, to pójdą przez Mezopotamię, a jeśli bardziej ufają flocie, to uderzą na Egipt. Mogę się jednak mylić. A ty sam, Tytusie, jakiego jesteś zdania?

– Trudno coś sensownego orzec, jak się to donatystyczne nasienie zachowa. Kierujący nimi Sogo nie są głupcami, to pewne. Fanatyzm i okrucieństwo wcale nie przyćmiewają im umysłów, przynajmniej tym najważniejszym, przywódcom.

– Na to wygląda. – Sewer wrócił z powrotem na stołek. – Książę Tsuomi zrobił na mnie wrażenie bardzo trzeźwego człowieka. Udało mu się omamić cały prawie Rzym, nie wyłączając Juliana, co akurat nie było takie trudne. Wykazał się jednak niepospolitym sprytem, skoro tak dokładnie zdołał ukryć prawdziwy cel swojej misji.

Klasnął w dłonie i niewolnik przyniósł im napoje: dla niego i Tytusa sok pomarańczowy z wodą, dla Lucjsza wino, którego uczony sekretarz nie życzył sobie rozcieńczać. Ciągnące się od zeszłego miesiąca upały trwały nieprzerwanie, jakby słońce pragnęło swym żarem wypalić Wieczne Miasto do kości, nie czekając z tym na Nipuańczyków. Lucjusz wychylił swoją porcję duszkiem i chciał uzupełnić kubek, ale Sewer go powstrzymał.

– Chcę, abyś coś jeszcze napisał – powiedział. – Prywatny list do namiestnika Egiptu, Roscjusza, w którym chcę go uprzedzić o możliwym ataku. Z tego, co wiem, to dość energiczny człowiek i powinien poradzić sobie z blokadą kanału.

Do gabinetu wszedł majordomus i zaanonsował przybycie szlachetnych senatorów Afraniusza i Lentullusa z pilną sprawą. Sewer początkowo chciał ich odprawić – nie miał czasu na towarzyskie pogaduszki – ale ostatecznie postanowił porozmawiać z nimi w położonym na pierwszym piętrze atrium. Nie było go blisko kwadrę, w końcu wrócił z bardzo dziwną miną. Chwycił za kubek, nalał do niego wina i wypił łapczywie. Tytus i Lucjusz patrzyli na niego ze zdumieniem.

– Nic w tym dziwnego – wyjaśnił zduszonym głosem. – Nie co dzień otrzymuje się propozycję uczestniczenia w antycesarskim spisku. Sam nie mogę pojąć, jakim sposobem ci głupcy noszą do tej pory głowy na karkach. Wiecie, co wymyślili? Ubzdurali oto sobie, że przeprowadzą teraz zamach stanu, obalą Juliana, a władzę przejmie senat. Ten genialny pomysł świadczy, że nie mają żadnego poważnego planu. Tak czy owak, będzie dla nas lepiej, jeśli stąd znikniemy na jakiś czas. Lucjuszu – zwrócił się do sekretarza. – napiszesz jeszcze jeden list, właśnie do senatu, informujący o mym wyjeździe do Wenedii, celem osobistego przypilnowania mobilizacji tamtejszych legionów. Na szczęście jako namiestnik prowincji mogę to uczynić. Ty zaś, Tytusie, idź do majordomusa i każ mu przygotować wszystko do drogi. Wyruszamy dziś przed wieczorem.

Później, będąc już sam, stanął w oknie i osłaniając oczy od słońca, patrzył na miasto, na jego mury, termy, fora, cyrki i teatry, na Palatyn wreszcie – wspaniałe budowle, niektóre trwające nienaruszenie od czasów Cezara, a nawet wcześniejszych, drgały w nagrzanym powietrzu, lśniąc wypolerowaną cegłą lub śnieżnobiałym marmurem. Cały ten architektoniczny ogrom, to pulsujące serce świata dyszało ciężko, jakby trawione wewnętrzną gorączką, przeczuciem bliskiego końca. Naprawdę, finis Romae aeternae? Koniec rzymskiej wieczności, uciętej nipuańskim mieczem?

Zanurzył dłoń w dzbanie z wodą i obmył sobie spoconą twarz. Gdzieś tam za oknem znajdowała się też Klaudia, beztroska i radosna, szukająca pewnie ochłody pośród jedwabnych prześcieradeł. Znowu przyszedł mu na myśl Katullus, ów natrętny poeta nieszczęśliwej miłości.

Niech sobie żyje z gachami szczęśliwa, Setka ich naraz w domu u niej bywa; Każdemu sprzyja, choć w sercu nie lubi I chytrze gubi. Mnie niech da spokój. Czar prysnął, jam wolny.

– Tak – mruknął do siebie z ironią. – Naprawdę wolny.

Liny skrzypnęły przeciągle i żagiel z łopotem odchylił się pod ostrym kątem, stosownie do zmienionego kierunku wiatru. Płynęli trzeci już dzień, gnani nieprzerwanie na południe przez porywisty monsun. Łódź podskoczyła, przecinając grzbiet wysokiej fali, ale Sin Tan, mocno zaparty w pokład, krzepko dzierżył ster. Co chwila zerkał na magnetyczną różę wiatrów, podługowatą figurę z szarego metalu, której jedna część, wyrzeźbiona w kształcie dłoni, nieodmiennie wskazywała północ. Teraz skręcali łagodnym łukiem na zachód. Dwaj stanowiący załogę dżonki majtkowie siedzieli na dziobie i naprawiali nadwyrężony wichrem element ożaglowania. Gajusza do tej pory nie widział, siedział zapewne pod pokładem w dusznej klitce bez okien. To nawet cokolwiek Marcusa zdziwiło, ranek był bowiem przyjemny, powietrze rześkie, świeże, bez śladów tropikalnego upału, który jak zwykle zaatakuje za godzinę lub dwie, czyniąc do wieczora życie lepkim i nieznośnym. Miał już powyżej uszu Najdalszej Azji. Chciałby być wreszcie w domu... Zwrócił się ku Sin Tanowi.

– Jak myślisz, kiedy ujrzymy Taprobane? – zapytał.

Seryjczyk popatrzył najpierw na słońce, niespiesznie drapiące się w górę, potem na linię horyzontu przed dziobem.

– Trudno powiedzieć, panie, może dziś, może jutro. Wiatr mamy dobry.

– To piękna wyspa, cała w kwiatach – zauważył nostalgicznie Marcus. – Gospody wygodne, jadło smaczne, dziewki chętne i bez przesądów, wina i piva ile chcesz. Ech, pivo – westchnął. – Dałbym choćby i mą nawróconą donatystyczną duszyczkę za bodaj jeden kufelek...

Marzenia te przerwało nagłe poruszenie na dziobie. Majtkowie, porzuciwszy robotę, podskakiwali radośnie i wskazywali na coś przed sobą. Krzyczeli przy tym po seryjsku. Twarz Sin Tana, od początku podróży stale spięta i poważna, odprężyła się gwałtownie. Zagościł na niej skąpy uśmiech.

– Ziemia – wyjaśnił. – Oni widzą ziemię.

Marcus paroma susami dopadł dziobu, odepchnął obu Seryjczyków i jął sam wypatrywać. Początkowo nie widział nic, dopiero po niejakiej chwili w miejscu, gdzie daleko przed nimi ciemniejsza woda stykała się z błękitnoniebieskim nieboskłonem, dostrzegł niewielką kreskę, pośrodku nieznacznie wypukłą. Wyglądało to istotnie na jakiś ląd, bardzo jeszcze odległy. Zamrugał ostro oczyma i ponownie spojrzał w to samo miejsce, ale kreska nie znikała, stąd raczej nie była złudzeniem.

– Jesteś pewny, że to Taprobane? – spytał, nie odwracając głowy. – Zawiniemy najpierw do faktorii Narragara na wschodnim wybrzeżu, znam tam znakomitą gospodę. Chyba zasłużyłeś na porządny kufel...

Nikt mu nie odpowiedział. Na pokładzie panowała wzorowa cisza, słyszał tylko łopot żagla. Tknięty złym przeczuciem, odwrócił się powoli. Sin Tan nie mógł nic odpowiedzieć, ponieważ bezwładnie zwisał na drążku wiosła sterowego, z odchyloną do tyłu głową, z gardłem przebitym krótką, grubą strzałą. Dwaj majtkowie leżeli pod lewą burtą, twarzami do pokładu, zupełnie nieruchomi. Obok stał Gajusz z czymś w rodzaju małej kuszy w lewej, a mieczem w prawej ręce. Kopnął jednego z leżących, a gdy ten się nie poruszył, odrzucił precz kuszę, a miecz schował do pochwy. Potem podszedł do steru i zepchnął Sin Tana na deski pokładu. Sam chwycił drążek i zamarł w bezruchu, z wzrokiem wlepionym w ciemną kreskę na horyzoncie. Marcus patrzył na niego z otwartymi ustami, nie mogąc dobyć głosu.