– Człowieku – wykrztusił wreszcie. – Dlaczegoś to uczynił?!
Gajusz pominął to pytanie pogardliwym milczeniem. Spojrzał na różę wiatrów i lekko skorygował kurs.
– Wyrzuć zwłoki za burtę – polecił beznamiętnym, rzeczowym tonem, jakby chodziło o snopki słomy. – Nie możemy przecież pokazać się z nimi w faktorii.
Marcus nie posunął się ani o ćwierć stopy. Za to czuł wielką ochotę dołączyć do kolekcji ciał jeszcze jedno.
– To było zupełnie niepotrzebne. Sin Tan nic by nie powiedział.
Spojrzenie Nipuańczyka wydało mu się prawie obelżywe.
– Głupcze! – syknął. – Czy naprawdę myślisz, że wysyłający nas na tę misję zezwolili na najdrobniejsze ryzyko? A milczenie najpewniej można kupić poderżniętym gardłem. Wciąż do ciebie nie dotarło, że wkroczyłeś na drogę krwi i nigdy już z niej nie zejdziesz? Zapomnij, że jesteś kimkolwiek innym niż Corejmusem Sogo, sługą Państwa Bożego. Twoje opinie i sądy zostały z tamtym Marcusem Wenedyjczykiem, którego sam przecież unicestwiłeś. Teraz jesteś niczym więcej niż cząstką Bożego planu, ślepym i posłusznym narzędziem... pojąłeś to wreszcie?
Umilkł i znowu poruszył drążkiem, poprawiając kurs. Twarz miał chmurną i zaciętą, przemienioną w terakotową maskę bez cienia litości – ani czegokolwiek.
– Wyrzuć te trupy! – rozkazał.
Marcus stał nadal bez ruchu, na ostatek podniósł do góry obie ręce i spojrzał na nie bezradnie. Duże, twarde graby, zawsze bardziej zdatne do kuflowych bitew niż do skrobania po pergaminie. Teraz były warte tyle, co i łapane nimi powietrze. „Tak, Gajusz ma rację, krwią się to w Calisji zaczęło i krwią skończy” – pomyślał. Alea iacta est. Kości zostały rzucone i nic na tym świecie nie mogło zatrzymać biegu wypadków.
Z majtkami poradził sobie względnie łatwo, leżeli tuż przy niskiej burcie, wystarczyło jedynie przerzucić przez nią tułów i pozwolić działać prawom fizyki. Chlupnęli w morze prawie bezgłośnie. Gorzej rzecz szła z Sin Tanem, którego musiał od steru powlec za nogi parę kroków. Starał się nie patrzeć na twarz przewoźnika – czuł się jak oszust, mimo że przecie nie obiecywał mu życia. Szczególnie dobijała go stercząca z krtani Seryjczyka strzała, groteskowo przypominająca rurkę z opium. Przynajmniej mało cierpiał. Ujął ciało pod pachy i z trudem wywindował na burtę. Jak na małego z pozoru człeczynę, ważył zadziwiająco dużo. Wreszcie udało mu się odchylić nogi i trup z upiorną gracją pogrążył się w falach. Od razu poszedł na dno, opadając z szeroko rozwartymi ramionami, przysposobiony do podwodnego lotu. Gdzieś z boku mignął w głębi wody obły, ciemny kształt. Zawsze czujne rekiny zdążały na ucztę.
Opłukał dłonie i poszedł na dziób łodzi, gdzie usiadł plecami do Gajusza, milczący i wpatrzony przed siebie. Wypukła kreska na horyzoncie rosła w oczach.
Przeprawa przez Alpy zajęła im dokładnie dziesięć dni. Mimo sprzyjającej pory roku nie poszło im najlepiej, górskie drogi pozostawiały wiele do życzenia, wąskie, wyboiste i rzadko naprawiane. Czwartego dnia stracili jeden z wozów, który stoczył się w przepaść na szczególnie niebezpiecznym odcinku; szczęściem woźnica zdążył wyskoczyć. Stracili jednak trochę zapasów, w tym parę beczułek przedniego tuskulańskiego wina, co zwłaszcza zmartwiło Lucjusza. On też najbardziej się ucieszył, gdy pozostawiając za sobą ośnieżone szczyty, jęli schodzić w doliny, gdzie nareszcie można było oczekiwać wygodnej gospody. Także Lucjusz pierwszy dostrzegł w dole na tle zielonych łąk prostokątną plamę jadowicie czerwonej dachówki. Stanął w strzemionach i patrzył w dolinę, przepełniony nadzieją przemieszaną z obawą przed rozczarowaniem.
– Czy to aby nie ta sama karczma, w której stanęliśmy w drodze z Calisji do Rzymu? – spytał Sewera, który zatrzymał konia tuż za nim.
– I mnie się tak zdaje – odparł senator. – Co prawda minęły prawie dwa lata, ale może to być tylko przybytek starego Tyrbucjusza. W tej okolicy nie ma innej gospody.
W przeciwieństwie do sekretarza bynajmniej nie kwestia gospody zajmowała mu głowę. Od początku podróży nie mógł się opędzić od myśli o Klaudii, a zwłaszcza od natrętnego wspomnienia ostatniego z nią spotkania.
Z przygotowaniami do podróży uwinęli się tak zgrabnie, że zdołali wyprowadzić w pole wszystkich, łącznie z Tajną Służbą – poza kurtyzaną. Gdy wyjechali z Rzymu i zdążyli odsądzić się już spory kawałek za Porta Flamina, spostrzegli z niemiłym zaskoczeniem, że cała, dość szeroka Via Lata, którą pędzili na północ, jest przegrodzona przez zdobną lektykę i sporą grupę otaczających ją ludzi, uzbrojonych w grube pałki. Przez moment Sewer podejrzewał, że to agenci Tajnej Służby szykują jakąś prowokację, ale podjechawszy bliżej, poznał lektykę Klaudii. Ściągnął cugle swego wierzchowca i zwrócił się do towarzyszy:
– Zaczekajcie chwilę, porozmawiam z nią.
Zsiadł z konia i prowadząc go za sobą, podszedł do lektyki. Firanki uchyliły się i zobaczył rozgniewane oczy kurtyzany. Przystanął i patrząc na nią możliwie obojętnym wzrokiem, czekał cierpliwie, aż sama zacznie. Nie musiał czekać zbyt długo.
– Jesteś łajdakiem, Sewerze Flawiuszu! – krzyknęła z pasją. – Największym, z jakim miałam do czynienia.
Nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko jak najbardziej łajdacko, aby nie wypaść z konwencji. Klaudia wychyliła się ku niemu, prawie że wypadając z lektyki, z twarzą ściągniętą złością i błyszczącymi gniewem oczyma.
– Wiesz doskonale, że nie mogłam odmówić – wysyczała zdławionym głosem. – Jemu się nie odmawia. A co ty zrobiłbyś na moim miejscu, moralisto?
– Otworzyłbym sobie żyły, jak Seneka – odparł, nadal bezczelnie uśmiechnięty.
Cisnęła w niego poduszką; bardzo była piękna w tej swojej złości, aż poczuł lekkie ukłucie pożądania.
– Słuchaj, wenedyjski draniu – wychyliła się ku niemu tak bardzo, że widział głębię jej ciemnych, opalizujących oczu. Patrzyła na niego z niepokojącą zachłannością. – Oni kazali mi cię kochać, ale ja... ja naprawdę... nic im nie powiedziałam, nic takiego, co ich interesowało. Sewerze, posłuchaj...
Ale on nie chciał słuchać, przeciwnie, uznał, że najwyższy czas zakończyć tę drogową farsę. Wspiął się na konia i spojrzał na nią z wysoka, chłodny i obojętny.
– Zdaje mi się, że mam receptę na nasze kłopoty – oświadczył z cynizmem godnym prawego wyznawcy Diogenesa. – Po prostu każde z nas powinno zostać tym, kim jest: ja łajdakiem, ty kurtyzaną. Bardzo trafnie ujął to Owidiusz:
Wbił wierzchowcowi ostrogi w bok i roztrącając niewolników Klaudii, wyminął lektykę. Kiedy oddalał się niespiesznym truchtem, dumnie wyprostowany i bardzo z siebie zadowolony, usłyszał jej wściekły krzyk: