– Znajdę cię, Sewerze Flawiuszu, choćbym miała szukać na końcu świata, nawet gdybym musiała pójść za tobą do tej przeklętej Wenedii...
Pamiętał, że parsknął wtedy wesoło, wciąż dumny z rany, jaką zadał jej swym paradoksem, ale w tym wołającym na drodze głosie było coś, co wcale do, śmiechu nie zachęcało. Przez gniew z urażonej kobiecej ambicji przebijało coś więcej: niekłamana rozpacz, która osiadła mu cieniem na duszy. Chyba potraktował ją zbyt surowo. Dlatego im silniej pragnął o niej zapomnieć, tym częściej wracała. Tak jak teraz.
– Przeklęta dziewka! – warknął przez zęby, na nowo rozjątrzony.
– Mówiłeś coś? – Jadący nieco z przodu Lucjusz obrócił się ku niemu. – Znowu Klaudia, co? – Położył gestem afektowanego kochanka rękę na piersi i wyrecytował namiętnym głosem:
– Bodajby cię centaur kopnął z tym Owidiuszem – warknął Sewer i rozeźlony, energicznie dźgnął swego wierzchowca ostrogą. Puścili konie w swobodny galop i pędem zjechali w dolinę. Po niespełna kwadrze znaleźli się na kwadratowym dziedzińcu obszernej, dostatnio wyglądającej gospody. Piętrowe budynki lśniły białym wapnem i sprawiały bardzo porządne wrażenie. Na progu izby gościnnej przywitał ich okrągły człowieczek w średnim wieku i dość pokaźnej tuszy, o długiej, zwyczajem germańskim prawie do pasa sięgającej brodzie. Sewer mimo odległości zauważył w niej kilka siwych pasemek i dopiero wtedy tak naprawdę pojął, że minęły prawie dwa lata. W obejściu pachniało dziwnie swojsko, końskim nawozem i pieczonym mięsiwem – i pewnie dlatego nagle zapragnął zobaczyć Calisję, już teraz, natychmiast. Często o niej myślał w Rzymie, ale tak naprawdę nigdy nie chciał wracać do tej w końcu prowincjonalnej dziury. Tak przynajmniej do tej pory mu się zdawało.
Gdy podjechali bliżej, korpulentny karczmarz, czyli Tyrbucjusz we własnej osobie, poznał ich i pokłonił się głęboko, nie kryjąc zadowolenia.
– Witam szlachetnego senatora Sewera Flawiusza i szlachetnego Lucjusza Domincjusza – rzekł, dając jednocześnie znak kręcącym się po dziedzińcu pachołkom, aby zajęli się końmi przybyszów. – Mój dom jest na wasze rozkazy.
– Kąpieli, wieczerzy, wygodnych łóżek, a na początek dobrego wina – zaordynował krótko Lucjusz, zeskoczył z konia i wszedł do gospody.
Sewer rzucił pachołkowi wodze i pośpieszył tuż za nim. W środku nic się prawie nie zmieniło. Przestronną izbę o niskiej powale zastawiały długie stoły i ławy z ciemnego drewna, niczym nie przykryte. Wnet jednak, ponaglane klaskaniem Tyrbucjusza, wbiegły dziewki służebne ze stosami miękkich poduszek i skórami, które w mig rozłożyły na ławach. Ściany izby przystrajały rogi zwierząt, przeważnie jeleni i kozic górskich, na które dotąd polowano na alpejskich stokach. Wisiał też wypchany łeb niedźwiedzi, ale ten musiał pochodzić z lasów środkowej Germanii, jako że w tej części gór wytępiono je dobre pół wieku temu. Zajazd Tyrbucjusza służył przeważnie myśliwskim wyprawom, które mieszkańcy Noricum i Recji urządzali gwoli rozrywki. Jednakże o tej porze do początku sezonu brakowało dobrego miesiąca, toteż karczmarz wielce był rad każdemu przyjezdnemu. Dobrze też pamiętał o przeszłej hojności Sewera, który w podróży zapominał o swej zwykłej oszczędności.
– O bogowie, dzięki wam za koniec tej tantalowej męki – jęknął Lucjusz, sadowiąc obolały tyłek na atłasowej poduszce. – Jeszcze ze dwa dni takiej jazdy, a zmieniłbym się w centaura. Gospodarzu, wina!
Tyrbucjusz zjawił się w te pędy, osobiście niosąc srebrną zastawę. Nalał każdemu po solidnym kraterze.
– Niezłe – mlasnął Lucjusz, opróżniwszy naczynie do ostatniej kropli. – Przednie reńskie, nieprawdaż?
– A jakże, panie. Trzy lata temu były bardzo dobre zbiory. – Tyrbucjusz aż cały pokraśniał z ukontentowania. – Łaźnia już wyszykowana.
– Dobrze – odezwał się Sewer, któremu biesiadny nastrój Lucjusza jakoś nie chciał się udzielić. – Poczekamy tylko na nasze wozy.
Niedługo zaskrzypiały na podjeździe, gdzieś tak przy końcu drugiego dzbana, który prawie w całości znalazł się w brzuchu Lucjusza. U wejścia do gościnnego atrium pokazał się Tytus, pokryty kurzem i wyraźnie znużony. Od uprzejmego zaproszenia Lucjusza wymówił się, prosząc jedynie o wodę. Zaraz też udali się do łaźni, urządzonej po rzymsku, z okrągłym basenem pośrodku, wykładanym marmurowymi kaflami. Lucjusz dotarł tam przy pomocy dwóch pachołków, którzy na rozkaz Sewera rozdziali go i wrzucili do wody. Wrzasnął, jakby obdzierano go ze skóry, z tej pewnie przyczyny, że woda w basenie była lodowato zimna; dziewki z konwiami wrzątku dopiero się pojawiły. Sewer z Tytusem usiedli godnie na brzegu i nadstawili karki na strumienie ciepłej wody. Lucjusz protestująco bulgotał na środku basenu, z każdą chwilą skuteczniej trzeźwiejąc. W końcu wynurzył się tuż przy nich.
– Przyjaciele tak nie postępują – powiedział z wyrzutem.
– A kto ci powiedział, że jesteśmy twymi przyjaciółmi? – zakpił Sewer i dał nurka w głąb basenu.
Lucjuszowi pozostał tylko Tytus. Zaraz też zainteresował się tym, w jaki sposób chrześcijanin patrzy, a właściwie usiłuje nie patrzeć na posługaczki, krzepkie, dobrze zbudowane jasnowłose dziewki reckie, pewnie Helwetki lub Germanki, biegające z podkasanymi tunikami po coraz to nowe konwie z ciepłą wodą. Sam łypnął na nie pożądliwym okiem, zwłaszcza na jedną, o zajmująco obfitych piersiach i niezgorszym tyłku.
– Podobają ci się? – zapytał Tytusa, który wlepił wzrok w sufit, ale szybko go opuścił, jako że wymalowano tam wielce bachiczną scenę przedstawiającą miłosną ucztę Marsa i Wenus.
– Co takiego? – Chrześcijanin najwyraźniej nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
– No, te dziewki. – Lucjusz wskazał kciukiem za siebie. – Możesz mieć, którą chcesz, Sewer funduje. Po trudach takiej podróży gibka dziewka jest lepsza od najzręczniejszego masażysty. Wiem coś o tym, bom kiedyś sporo wojażował.
Tytus chrząknął, mocno zakłopotany, i cały poczerwieniał.
– Nie mogę – powiedział cicho.
– A to dlaczego? – w głosie Lucjusza brzmiało szczere bądź dobrze udawane zdziwienie.
– Żądza cielesna grzeszną jest, a mężczyzna i niewiasta jedynie za jej przyczyną ze sobą obcujący narażają się na męki piekielne.
– O, to niezwykle ciekawe! – Sekretarz złapał się obramowania basenu i wylazł z wody, siadając obok Tytusa. – Zatem wzorem manichejczyków głosicie, że kobieta jest siedliskiem wszelakiego brudu, zła i ciemności?
– Nie wiem, kto to są manichejczycy – odparł Tytus. – Pan nasz, Chrystus, pobłogosławił gody małżeńskie. Nikt nie zabrania miłości w uświęconym stadle.
– A więc tylko z własną żoną?! – Lucjusz był naprawdę wstrząśnięty. – Całe życie z paroma jeno kobietami, no bo ileż można znieść rozwodów...
– Rozwód? – zdziwił się Tytus. – Co to jest rozwód?
Lucjusz z wrażenia o mało co nie spadł z powrotem do basenu. Zatkany zdumieniem, łapał ustami powietrze jak ryba.
– Tego też nie uznajecie?! – wykrzyknął nareszcie. – Tylko jedna kobieta na całe życie? Czyście z kretesem powariowali?
– Daj mu spokój – rozkazał Sewer ze środka basenu, gdzie leżał na wznak z szeroko rozłożonymi rękoma i zamkniętymi oczyma. Wenus, pieszcząca na suficie muskularnego Marsa, przypominała mu... mniejsza z tym. Zapaść się w ciemność i wreszcie przestać myśleć! Tego pragnął najbardziej. – Każdy ma prawo do własnych przekonań.