Выбрать главу

– Może i tak – burknął Lucjusz, patrząc łapczywie na piersiastą dziewkę, która spostrzegła jego zainteresowanie i wygięła się wdzięcznie, uśmiechając figlarnie i zarazem zachęcająco. – Ja w każdym razie wiem jedno: nigdy nie zostanę chrześcijaninem.

– Być może będziesz musiał – mruknął Tytus pod nosem.

– Hę, co mówisz? – Lucjusz zerkał tęsknie ku drzwiom, gdzie zniknęła posługaczka.

– Czas chyba na wieczerzę?

Poszli na górę, na piętro, gdzie Tyrbucjusz kazał wygotować im specjalny pokój. Wyświeżeni, ubrani w czyste szaty, z radością zlegli na miękko wyściełanych sofach, czując wilczy głód. Karczmarz zaserwował pieczone kury i kaczki, marynowaną dziczyznę, ciasta i owoce. Wieczerzali długo i ze smakiem.

– Czy już zdecydowałeś, którędy pojedziemy? – spytał Lucjusz, zastanawiając się, czy przy tak wypełnionym żołądku może sobie pozwolić na jeszcze jeden kawałek zająca w ostrym, pieprzowym sosie.

– No cóż... – Sewer wypluł kość kurczęcia i otarł usta serwetą. – Szlak ten prowadzi wprost do Via Roma, która łączy Vindobonę z Calisją. Pojechalibyśmy najpierw trochę na wschód, a potem prosto na północ.

Lucjusz kiwnął głową na znak, że jest tego świadom.

– Stanęlibyśmy wtedy w Calisji w jakieś dwanaście dni – zauważył.

– Słusznie. Ale wtedy od razu by nas znaleziono, na czym akurat mi nie zależy. Chciałbym, aby rzymskie intrygi obywały się jakiś czas bez mojego udziału.

– I dobrze – przytaknął sekretarz. – Niech się trochę pomartwią, nic im to nie zaszkodzi.

– Dlatego zamierzam jechać stąd do Augusty, a stamtąd do Germanii. Przy okazji zapoznamy się z nastrojami w tej prowincji, najbardziej chyba wiernej Rzymowi. Do Wenedii wjedziemy od zachodu. A co ty o tym sądzisz, Tytusie?

Chrześcijanin, który jadł bardzo mało i pił wyłącznie wodę, westchnął ciężko; nieustanna troska pobruździła mu czoło, nadając twarzy wyraz zmęczonego ziemską egzystencją filozofa. Wziął z patery pomarańczę i zaczął ją nieśpiesznie obierać.

– Zawsze ojcowie i nauczyciele Kościoła naszego mówili, iż upadnie on, jeśli nie zdoła zachować dwóch przykazań: po pierwsze jedności, po wtóre wierności apostolskim zasadom. Co się ostatecznie stało, a czym skończyło, sami dobrze wiecie. Obawiam się, iż Rzym, który Kościół nasz dzięki temu pogromił, podzieli jego los. Z tego samego powodu.

Lucjusz i Sewer nie wiedzieli, co na to można odpowiedzieć – logika argumentów Tytusa była nie do odparcia. Sewer pomyślał przy tym, że toczące imperium intrygi przypominają komiki drążące pień spróchniałego drzewa; wszystko rozleci się lada moment w proch, niemniej jednak nie przeszkadza to ptactwu żyć dalej na gałęziach w pełni radosnego rejwachu. W Rzymie w rzeczywistości nikt nie zdawał sobie sprawy z powagi zagrożenia. Toczące się na Najdalszym Wschodzie zmagania wciąż były traktowane jako przygraniczne incydenty, mimo iż stracono już dwa najważniejsze punkty rzymskiego oparcia, stanowiące od wieków klucze do wrót Azji. W drodze, niedaleko Mediolanu, dopadły ich wieści o zajęciu Taprobane. Sewer podejrzewał, że gwałtowne otrzeźwienie przyjdzie w momencie, gdy Nipuańczycy wylądują w granicach właściwego imperium; ale wtedy może być już za późno. Na cokolwiek.

W ponurym milczeniu dokończyli posiłku i rozeszli się do swoich komnat, równo z zachodem słońca. Łoża okazały się obszerne i wygodne, Tyrbucjusz dokładał wiele starań, co należało wynagrodzić. Sewer zległ na wznak, ze wzrokiem wbitym w sufit, w oczekiwaniu na przypływ senności. Rozmarzona wyobraźnia przywoływała wciąż nowe obrazy, zmieniające się jak w kalejdoskopie. Za którymś razem przyszedł i Quietus... Zdał sobie niespodzianie sprawę, że tak naprawdę to nigdy go nie znał. Dlaczego musiał umrzeć? Do jakich tajemnic dotarł, że ściągnęło to na niego śmierć? Nie wiedział... w ogóle nic nie wiedział. Powieki ciążyły kamieniem, myśli leniwiały i stawały się coraz senniejsze. Zapadał w utęsknioną, błogą nicość. Wydawało mu się, że do pokoju z motylim szelestem wleciał Morfeusz i stanął w kącie, zbierając mu spod powiek resztki dziennej jawy.

– Rzecz polega, Sewerze Flawiuszu, na właściwym wyborze – powiedział do niego głosem Quietusa. – Z tym, że ty nie poznałeś dotąd wszystkich możliwości.

– A ty, Quietusie? – spytał bezwiednie, myślą samą, nie poruszając wargami.

– Ja przecie wybrałem...

Usłyszał głośny, podejrzany szmer. Otworzył gwałtownie oczy, całkowicie trzeźwy i przytomny. W rogu komnaty naprawdę ktoś stał, zamaskowana i prawie niewidoczna postać. W księżycowej poświacie błysnął nóż. Sewer bez namysłu stoczył się z łoża na podłogę – równocześnie dobiegł go świst i coś utknęło w desce u wezgłowia. Chwycił stojący obok łoża dzban z winem i cisnął go z całej siły w kąt, gdzie czaił się zabójca. Dzban grzmotnął o ścianę, czyniąc łoskot zdolny obudzić umarłego. Prawie w tej samej chwili usłyszał tupot nóg zbiegającego do dolnych pomieszczeń człowieka. Zabójca, najwidoczniej uciekł zaraz po rzucie nożem. Sewer poderwał się i wybiegł za nim na korytarz. Z sąsiedniej komnaty wyjrzał zaniepokojony Tytus.

– Co się stało? – spytał grubym szeptem.

– Nic takiego – odparł Sewer, pilnie nasłuchując. Z podwórza doleciało ich parskanie koni, ktoś wskoczył na siodło i grupa trzech, może czterech jeźdźców puściła się galopem. Tętent końskich kopyt stopniowo cichł w oddali.

– Może zbudzić gospodarza? – zaofiarował się Tytus.

– Nie trzeba, już po kłopocie – powiedział. – Proszę, cokolwiek widziałeś i słyszałeś, milcz o tym.

Wracając do siebie, zajrzał po drodze do Lucjusza. Sekretarz spał snem należycie wypoczywających podróżników, wtulony w obfite kształty piersiastej dziewki. Wyglądało na to, że nic nie słyszał.

Wrócił do swojej komnaty i zajął się wezgłowiem. Tkwił tam, głęboko wbity w drewnianą ramę u szczytu łoża, cienki sztylet z hartowanej stali, długości dwóch trzecich stopy. Miał metalową, karbowaną w romby rękojeść. Wyrwał go z drewna i dokładnie obejrzał. Był znakomicie wyważony, wręcz idealny do rzutu. Słyszał, że tego rodzaju na oko niepozornych noży używała Tajna Służba do likwidacji niewygodnych osób. Podobno nasyłani przez nią zabójcy nigdy nie chybiali. Wrzucił sztylet do podróżnego sakwojażu i usiadł na łóżku, gorączkowo medytując nad intencjami tajemniczych nocnych gości. Zupełnie odechciało mu się spać. Patrząc w kąt pokoju, gdzie stał napastnik, przypomniał sobie sen czy też widzenie – o co chodziło Quietusowi z tym wyborem?

Płaskodenna towarowa barka z mozołem wlokła się w górę szeroko rozlanej rzeki. Nikomu specjalnie nie zależało na pośpiechu. Pomocnik sternika podawał rytm rozwlekłym, monotonnym głosem, w takt którego wioślarze napierali na wiosła. Pasażerowie, przeważnie drobni kupcy zajęci handlem w gęsto rozsianych wzdłuż rzeki sadybach, porozsiadali się na pokładzie, patrząc, podobnie jak i Marcus, na cudowną dolinę Eufratu. Wypełniały ją w tym miejscu rozliczne sady i winnice, rozciągające się równo i proporcjonalnie na obu brzegach. Często mijali po drodze przystanie, gdzie trwał ożywiony ruch. Od czasów, gdy Julian, po stoczonej u schyłku życia wojnie z Partami, przyłączył Mezopotamię na trwałe do Rzymu i zaludnił nowymi osadnikami, prowincja ta przeżywała nieustający rozkwit: Tygrysem i Eufratem płynął do imperium obfity lewantyński handel. Towary trafiały do portów w górnym biegu obu rzek i stamtąd były rozwożone do innych prowincji. Z upadku powstało też rolnictwo; pocięta kanałami pustynia zmieniła się w kwitnący ogród.

Oglądający to Marcus po raz pierwszy zdał sobie tak wyraziście sprawę, iż Rzym właśnie na tej ziemi okazał swą moc kreowania istotnych wartości. Pamiętał, jak jeszcze w Calisji czytywał wspomnienia dawnych podróżników, opisujących Mezopotamię jako najbardziej zakazane miejsce na ziemi, gdzie w zburzonych miastach mieszkają wilki pospołu ze zbójeckimi hordami. Podążający tamtędy kupcy czy podróżni nie mogli być pewni dnia ani godziny. Osady ludzkie zginęły prawie doszczętnie, ponieważ piasek zasypał nie udrażniane kanały i urodzajne pola pochłonęła pustynia. Przez taką to martwą krainę wędrowali rzymscy legioniści w czasie partyjskiej wyprawy Juliana. Dziś, po blisko trzech wiekach, prowincja mezopotamska była najszczęśliwszym krajem cesarstwa. Wedle małoazjatyckich, sumeryjskich chyba mitów gdzieś tu podobno znajdował się Eden, legendarna kraina pierwotnej, nieskażonej szczęśliwości, gdzie, jak wierzyły niektóre ludy chamickie, narodzili się pierwsi ludzie.