„Dla nich będziesz podróżnym z Galii, który przybył z posłaniem od ich ocalałych współwyznawców” – pouczał go Marcus. „Powinieneś mówić tamtejszym dialektem, co chyba przyjdzie ci bez trudu, jako że twoja matka pochodziła przecież z Belgiki”.
Pośrodku wioski znajdowało się coś w rodzaju zajazdu, to znaczy dach z tataraku, pod którym postawiono długi stół i kilka mniejszych ław do siedzenia; do tej osobliwej werandy przylegała chata, obszerniejsza od innych i wyposażona w rodzaj poddasza. To było coś dla niego, zwłaszcza że z otworu w szczycie chałupy bił w górę jasny dym. Skręcił w tę stronę i podjechał bliżej – w nozdrzach poczuł smakowity zapach zupy rybnej. Przypomniał sobie, że od rana nic nie jadł.
Przywiązał konia do słupka podtrzymującego tatarakowy, baldachim i wszedł do środka. Usiadł przy stole, rozglądając się ciekawie. Nikt się nim nie zainteresował. Dostrzegł obok pusty kubek i głośno stuknął nim o blat stołu. Z wnętrza chaty wyjrzała młoda dziewczyna, szczupła i czarnowłosa. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, najwyraźniej zaskoczona. Quietus uśmiechnął się przyjaźnie.
– Chciałbym dostać coś do jedzenia i picia – powiedział. – Jestem bardzo głodny. Dobrze zapłacę. – Pokazał srebrną drachmę.
Dziewczyna nadal w milczeniu taksowała go wzrokiem. Starał się na tę podróż ubrać możliwie skromnie, ale w tej nędznej wioszczynie każdy w miarę porządnie ubrany człowiek musiał wydać się patrycjuszem.
– Mamy tylko zupę rybną, kołacz i pivo – powiedziała wreszcie cicho. Miała całkiem przyjemny, ciepły i melodyjny głos.
– Moja pani, gdybym chciał frykasów, udałbym się do Rzymu – zażartował.
Dziewczyna, kryjąc uśmiech, znikła we wnętrzu chałupy. Po chwili wróciła, niosąc połówkę wypieczonego kołacza i dzban piva, niezbyt dobrego, jak się zaraz przekonał, zbyt kwaśnego i wodnistego. Za to zupa rybna okazała się całkiem, całkiem, lepsza nawet od tej podawanej w tawernach w Calisji. Zjadł ją ze smakiem, przegryzając kołaczem. Wypił też do końca pivo, raczej przez uprzejmość niż z prawdziwej potrzeby. W czasie posiłku dyskretnie rozglądał się dookoła. Nadal nikogo właściwie nie widział, czasem tylko mignęła mu w opłotkach jakaś twarz dziecięca lub kobieca. Widocznie wszyscy zdolni do pracy mężczyźni wypłynęli na połów.
Młoda gospodyni przyszła posprzątać naczynia. Dopiero teraz mógł się jej dobrze przyjrzeć. Pod starym, połatanym peplos odgadł zadziwiająco dobrze zbudowane ciało – gładką, smukłą szyję, bujne piersi o dziewczęcej jeszcze jędrności, ładnie sklepiony brzuch; z rozcięcia na boku co chwila wychylała się noga, opalona, o klasycznych proporcjach i zgrabnie toczonej kostce. Apetyczną całość dopełniała twarz, owalna, z pełnymi i naturalnie różowymi ustami, ozdobiona dwoma dyskretnymi pieprzykami, proporcjonalnym, nieco celtyckim nosem i parą ogromnych, ciemnych oczu. Cuda te otaczała istna burza długich, wijących się włosów. Quietus patrzył na to zjawisko w niemym zachwyceniu. ”Z takim ciałem mogłaby być jedną z pierwszych kurtyzan w Calisji, ba, nawet w samym Rzymie” – pomyślał odruchowo. Stare peplos ukrywało w środku prawdziwy skarb.
– Jak ci na imię? – zapytał spłonioną jego fachowymi oględzinami dziewczynę.
– Tess, panie... Skąd przybywasz? Nie jesteś przecie Wenedą ani Rzymianinem...
– Przybywam z Galii – odparł i w tym momencie, w jakimś nagłym olśnieniu, postanowił wypróbować na niej pokazany mu przez Marcusa znak.
Na zaprószonym mąką kawałku stołu, ze znaczącą powolnością nakreślił palcem prawej ręki nieco koślawy krzyż. Tess zamarła z otwartymi ustami – upiornie blada, zmartwiała, wytrzeszczonymi oczyma patrzyła na widniejący obok jego ręki znak. Prawie że słyszał głuchy łomot serca w jej piersi. Poruszył dłonią i zamazał rysunek.
– Jest zbyt późno, aby jechać dalej. Chciałbym się u was zatrzymać.
„Myślę, że będą chcieli cię zabić już pierwszej nocy” – mówiąc to, Marcus pracowicie wybijał korek w zaszpuntowanej beczułce. „Dlatego nie wolno ci spać, z tym że nie możesz spędzić czasu do rana na lekturze, dajmy na to, Petroniuszowego Satyriconu, czy innego równie rozrywkowego dzieła. Musisz czuwać i być gotowym w każdej chwili do działania. Inaczej zarżną cię jak prosię”. Nie brzmiało to zbyt groźnie w wesołym gwarze karczmy Agamemnona. Teraz Quietus powtarzał to wszystko w myślach. Przypomniał sobie też inne równie cenne przestrogi i pouczenia. Usilnie walczył z sennością, chcąc jednocześnie wyglądać na pogrążonego w głębokim śnie. Było tuż po pierwszych kurach i zaczął wątpić, czy w ogóle dziś przyjdą. Może Tess nie pisnęła nikomu ani słowa, może fałszywie zinterpretował jej reakcję, dość że nie działo się zupełnie nic. Zamierzał już dać sobie spokój, wstać i nie czekając pełnego świtu, odjechać, mając dosyć chrześcijan, księcia Tsuomi, a zwłaszcza Marcusa i jego arcymądrych rad, kiedy usłyszał na dole zastanawiający szmer.
Leżał na poddaszu gospody, usytuowanym nad małym zbożowym składem. Dostać się do niego można było jedynie z wnętrza domu, po dość chwiejnej drabinie. Szmer powtórzył się; coś trzasnęło, potem posłyszał ciężkie skrzypienie. Zabójca nie miał łatwego zadania w tej wypełnionej starymi gratami ruderze. Skrzypnęło po raz drugi – najwidoczniej wchodził już na górę po drabinie. Quietus odprężył się, starając sprawiać wrażenie zupełnie uśpionego. Zachrzęściła słoma; zabójca dotarł na poddasze. Potem zapadła grobowa cisza. Quietus domyślił się, że tamten stoi nad nim, zastanawiając się, jak uderzyć. Uznał, że dłużej nie sposób czekać.
– W imię Chrystusa, bracie – powiedział półgłosem, ale wyraźnie. – Jeśli musisz, pchnij, ale przedtem daj mi pomówić z waszą starszyzną.
Po chwili napastnik pochylił się nad nim i Quietus uczuł na szyi chłodny dotyk ostrza, dokładnie na tętnicy. Modlił się żarliwie do bogów nad- i podziemnych, aby tamtemu starczyło cierpliwości.
– Kim jesteś? – usłyszał chrapliwy szept.
– Nazywam się Fulwiusz Agorax, przybywam z Galii – starał się mówić tak przekonująco, jak tylko potrafił. – Moi i twoi współwyznawcy tamtejsi wysłali mnie do Wenedii, abym przekazał wam ich posłanie i braterskie pozdrowienia. Czego nie zrobię, jeśli poderżniesz mi gardło – dodał głośniej.
Ręka z nożem cofnęła się. Znowu zaszeleściła słoma i skrzypnęła drabina. Z dołu dobiegły Quietusa gorączkowe szepty i po chwili na poddasze wgramoliło się dwóch brodatych rybaków o ponurym wejrzeniu, z zapalonymi łuczywami w rękach. Drugą dłoń opierali na zatkniętych za pasy szerokich nożach do oprawiania ryb. Quietus uniósł się nieco na sienniku i uśmiechnął do nich przyjaźnie. Nie zareagowali, tak samo chmurni jak przedtem – widocznie na kogoś jeszcze czekano.
Wreszcie, po blisko kwadrze, ze straszliwym sapaniem wdrapał się na poddasze siwy jak gołąb starzec, którego Quietus chyba widział w czasie wjazdu do wioski. Starzec wyglądał poczciwie i zupełnie niegroźnie; usiadł w nogach posłania i patrzył na niego przenikliwymi, bladoniebieskimi oczyma.
– Wołają na mnie Gregorius – odezwał się. – Jestem przełożonym tutejszej gminy. Powiadasz zatem, że przybywasz z Galii?
– Tak, z Durocortorum. Tam też są chrześcijanie i oni mnie tu przysłali.
– To już wiem – odparł Gregorius. – A my wzięliśmy cię za łowcę nagród, łapacza, który jakimś niepojętym zrządzeniem losu dowiedział się o naszej gminie.