Выбрать главу

„Tak pewnie wyglądał ów Eden” – dumał nostalgicznie Marcus, obserwując brzegi zarośnięte puszczańskim prawie gąszczem upraw owocowych; trwały zbiory i w sadach pracowali ludzie, kręcąc się między drzewami z koszami i wysypując z nich strugi złotych cytrusów. Ich wesołe okrzyki rozchodziły się donośnie nad wodą. Nie sprawiali wrażenia niezadowolonych z życia. Czy będą nimi nadal, już po przejściu nipuańskich legionów?

Do burty podszedł Gajusz i chwilę wraz z nim obserwował owocobranie. Od paru dni zdradzał oznaki wyraźnego niepokoju, jeśli nie zdenerwowania. Najwidoczniej udzielony im limit czasu zbliżał się do końca.

– Płyniemy stanowczo za wolno – powiedział. – Możemy nie zdążyć.

– Nie ma powodu do obaw – odparł Marcus. – Przed wieczorem przybijemy do Dury, stamtąd weźmiemy konie pocztowe i w trzy dni będziemy w Jerozolimie, skąd tylko krok do Gazy, znacznego w tych stronach portu. Później statkiem do Ilirii, najwyżej dwa dni, i już prawie jesteśmy w Wenedii.

– Wypadki nie będą czekać – odrzekł na to enigmatycznie Gajusz.

Skądinąd Marcus doskonale go rozumiał. Machina inwazji została puszczona w ruch i toczyła się nieustępliwie do przodu, coraz szybciej, zgodnie z morderczą logiką wojny. Nipuańskie galery mogły lada dzień pokazać się u ujścia Eufratu. Gajusz miał rację – naprawdę nie zostało im zbyt wiele czasu.

Do przystani w Durze dobili przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. W mieście zaczynały się właśnie Dionizje i szeroka ulica łącząca port z agorą huczała radosną zabawą. W obu kierunkach, tak od strony miasta, jak i portu, ciągnęły barwne pochody wesołych nimf i satyrów, rozdających przechodniom winne grona. Kuglarze i tanecznice porozkładali swe maty na chodnikach, prezentując zgromadzonym licznie widzom swoją sztukę. Właściciele gospod wynieśli na dwór wielkie stoły z wszelakim jadłem, przy nich stały kadzie z winem, z których raczono każdego, kto tylko chciał. Miasto iluminowały pochodnie i żeliwne kufy z kolorowym ogniem.

Szli przez ten rozigrany, weselący się tłum, szukając trochę spokojniejszego miejsca, gdzie mogliby doczekać do rana. Marcus kątem oka obserwował Gajusza. Młody Nipuańczyk patrzył na zabawę zrazu z charakterystycznym dla siebie wyrazem zimnej i obojętnej pogardy, później jednak, w miarę jak wtapiali się w nastrój roztańczonych gromad, z coraz trudniej ukrywanym zdumieniem. Najwidoczniej nie mieściło mu się w głowie, że skazani na wieczne potępienie poganie mogą być tak szczęśliwi i kontenci z życia. Chłonął wszystko wokół okrągłymi ze zdziwienia oczyma, popadając w rodzaj euforii charakterystycznej dla człowieka, który trafił do świata nie znanego mu nawet z bajek.

Marcus pociągnął go do ustronnego, oplecionego bluszczem zakątka przy jednej z karczm. Ledwo usiedli, zjawiła się dziewka służebna i nie pytając o nic, postawiła przed nimi misę z mięsem i położyła bochen chleba. Po chwili zjawiła się druga, z dzbanem i kubkami. Marcus podziękował i życzył całemu domostwu wszelkiej pomyślności i przychylności bogów. Zaczęli się skwapliwie posilać, dzisiejszego dnia nie jedli nic prócz spożytych na barce paru kawałków ciasta i garści suszonych fig. Kiedy już nasycili pierwszy głód, poczuli na sobie czyjś wzrok.

Pod ścianą stała młoda dziewczyna, w przykrótkich i mocno przewiewnych szatach leśnej nimfy, o ciemnej skórze Syryjki, jasnych jednak włosach, świadczących o domieszce krwi północnej, germańskiej czy może sklawińskiej. Trzymała w ręku wieniec upleciony z winorośli i patrzyła z zaciekawieniem na Gajusza. Marcus z uznaniem otaksował jej długie, zgrabne nogi i pełne piersi. Nipuańczyk zauważył zainteresowanie nimfy i poruszył się niespokojnie.

– Czego ona chce? – zapytał.

– Zobaczysz.

Dziewczyna wyprysnęła nagle spod ściany, bystra i żywa jak kropla rtęci, podbiegła do nich i nim zdążyli cokolwiek zrobić, narzuciła Gajuszowi wieniec na głowę, mówiąc coś przy tym szybko po grecku. Nipuańczyk spojrzał pytająco na Marcusa.

– Ona mówi, że wybrała cię na dzisiejszą noc – przetłumaczył, uśmiechając się pod wąsem. – Taki miejscowy obyczaj, wcale, mym zdaniem, nie najprzykrzejszy.

– To grzech – obruszył się Gajusz i chciał zerwać wieniec, ale Marcus go powstrzymał.

– Nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi. Wyobraź sobie, że robisz to dla dobra Królestwa Bożego... poza tym nie jest to występek najcięższego kalibru, wiem, co mówię, bom kiedyś sporo grzeszył w ten sposób. Bacz przy tym na to, co zapisał pewien niegłupi rzymski cezar, Marek Aureli: Gdy gorszy cię jakiś bezwstyd, natychmiast postaw sobie pytanie: czy to możliwe, by ludzie bezwstydni nie istnieli na świecie? Niemożliwe. Nie żądaj więc niemożliwości. I ten człowiek jest jednym z tych bezwstydnych, którzy na świecie być muszą. Idź i baw się dobrze. Dzisiejsza noc nie zostanie ci policzona.

Gajusz mocował się z myślami jeszcze przez chwilę, po czym wstał, uśmiechając się nieśmiało do dziewczyny. Syryjka wzięła go za rękę i zniknęli gdzieś w kolorowych ciemnościach. Marcus westchnął, ogarnięty nagłym smętkiem, i sięgnął po kubek. Prawdę mówiąc, wolałby napić się piva... Naraz przed oczyma stanęła mu karczma Agamemnona, brudne stoły, których temu greckiemu świniopasowi nigdy nie chciało się domyć, i Quietus, jak rzuca chciwemu grubasowi aureusa. Poczuł w sobie targnięcie palącego żalu i niewytłumaczalnej, irracjonalnej tęsknoty. Gdybyż można było cofnąć czas... czy wahałby się choć chwilę?

Nie miał żadnych powodów do zadowolenia, odwrotnie niż świętujący ku czci Dionizosa mieszkańcy Dury Europos, przeciwnie – im bardziej zbliżali się do celu, tym większe ogarniało go zniechęcenie. To, co tego pamiętnego czasu w Calisji wydawało mu się fantastyczną przygodą, wyzwaniem losu godnym jego filozoficznego umysłu, grą, w której mógł wygrać przyszłość, w zetknięciu z rzeczywistością okazało się niczym więcej jak ponurym wyrobnictwem. Dla Sogo był jeno pionkiem w ich własnej grze o władanie światem. Jak w ogóle przyszło mu do głowy, że będzie inaczej? Był cholernym głupcem, marzycielem z głową w chmurach, który porwał się z motyką na słońce, małpą w koronie udającą króla...

Wdał się w tę nipuańską awanturę, aby zburzyć świat, którego nienawidził – tak to sobie przynajmniej wyobrażał. Czy jednak jego, jednostkowa przecież, nienawiść może być uzasadnieniem zagłady całości? Zasada pars pro toto w gruncie rzeczy była dosyć złudna, doskonale o tym wiedział. Poza tym nieoczekiwanie odkrył, że jego niechęć ostatnio znacznie stopniała. Rzym, przyrównany do sogodonatystycznego Królestwa Bożego, ujawniał wiele nie uświadamianych do tej pory przez niego zalet i wartości – przedtem nie dysponował żadnym sposobnym do porównania przykładem, dlatego tak psioczył. Łatwo mu było pyskować, siedząc sobie wygodnie u Agamemnona, z kuflem pod ręką. Źle zrobił, zapominając, że filozofowie zostali stworzeni do ontologicznego dzielenia włosa na czworo, a nie do posłuszeństwa i sekretnych misji.