Wstał i postanowił przejść się trochę, celem rozprostowania zdrętwiałych nóg. Spacerując niespiesznie w górę zaułka, doszedł aż do agory, wypełnionej rozbawioną gawiedzią. Odczuwał przemożne pragnienie, aby rzucić precz tę szaloną awanturę, Sogo, sioguna, księcia Tsuomi, Państwo Boże, Gajusza i zanurkować w ten roztańczony, pijany tłum. Mógłby wynurzyć się u przeciwnego krańca cesarstwa, gdzieś w Luzytanii czy Brytanii, gdzie nigdy by go nie odnaleźli. Przynajmniej żywego.
Przecisnął się do przodu. Przed jasno iluminowanym portykiem świątyni Ateny-Minerwy na prowizorycznej scenie wystawiano sztukę teatralną, farsę, sądząc po śmiechu publiczności. Na deskach znajdowało się dwóch aktorów, jeden, młodszy i ubrany w pstrokaty, błazeński kostium, zwracał się z patetyczną przemową do zasmuconego brodacza.
– Cokolwiek wprzódy postanowiłeś, trwaj przy tym – mówił. – Nigdy bowiem nie wiesz, czy nie dzieje się tak za wolą bogów, czy los twój nie jest jeno małą kostką w wielkiej, boskiej układance. Dlatego odrzuć zwątpienie i trwaj w powziętym postanowieniu. Nie zapominaj też i o sile miłości, powiedziane jest przecież, iż gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał.
Publiczność wybuchnęła śmiechem, widocznie wypowiedź dotyczyła jakiegoś zabawnego postanowienia, będącego osią komediowej intrygi. Marcus jednak się nie śmiał: z natężoną uwagą, ze zmarszczonymi brwiami przypatrywał się aktorowi, temu młodszemu, który zadziwiająco, w niezbyt co prawda pewnym oświetleniu, przypominał mu Quietusa.
„Trwaj przy tym?” – pomyślał w rozterce. „Naprawdę tego właśnie chcesz, Quietusie? I co ma z tym wspólnego miłość?”
Dęby, klony i buki, pamiętające pewnie czasy Dagona, albo i wcześniejsze, wyrosły tak wysoko, że bujne korony drzew splotły się nad ich głowami i jechali jakby pośrodku nawy mrocznej leśnej bazyliki, wypełnionej szumem liści i świergotem ptaków. Sewer odetchnął głęboko, napawając się gorzką, zieloną wonią prawdziwie wenedyjskiej puszczy. Na przejażdżkę wybrał się tylko z Tytusem, Lucjuszowi nakazał jechać z przodu wraz z wozami. Nie chciał, aby mu przeszkadzano w rozmowie z chrześcijaninem, będącej kolejnym fragmentem wielkiej dysputy, którą toczyli od opuszczenia Rzymu.
– Twoje poglądy nie są mi aż tak obce – kontynuował, ściągając cugle nazbyt niecierpliwemu koniowi, który najwidoczniej miał dość ich powolnej, perypatetycznej jazdy. – Bardzo podobne myśli głosił przed tysiącem lat niejaki Ksenofanes z Kolofonu, o którym czytałem bodaj czy nie u Plutarcha. Ten znany w starożytnej Grecji poeta i obrazoburca twierdził, że legendy przeszłości to nic więcej jeno obmyślana przez człowieka fikcja, według niego bogów stworzył człowiek na swój obraz i podobieństwo, przypisując im czyny tak haniebne jak cudzołóstwo, kradzieże, zabójstwa i oszustwa. Śmiał się, że gdyby krowy umiały rysować, to przedstawiałyby swych bogów jako krowy właśnie.
– Podobne myśli znajdziesz w naukach Ojców Kościoła – zauważył Tytus. – Pogańskie wielobóstwo to czczy wymysł, przesąd i zabobon, wynik ludzkiego zbłąkania. Jak można się modlić do bogów, którzy są cudzołożnikami i mordercami?
– Dobre pytanie. – Sewer znowu musiał powściągnąć nazbyt rączego ogiera, który wyraźnie nie potrafił dotrzymać kroku spokojnej klaczy, której dosiadał Tytus. – Ksenofanes, odrzucając tradycyjne greckie wierzenia jako zbyt absurdalne, twierdził, że Bóg jest jeden, niezmienny, niewzruszony, bezcielesny, niepodobny do człowieka z kształtu ani umysłu, rządzący światem potęgą swej myśli. O jego istocie człowiek nie może mieć żadnej pewności, co najwyżej bardzo odległe mniemanie.
Tytus słuchał ze skupioną twarzą, zainteresowany świeżą, niekłamaną ciekawością początkującego studenta.
– Ów Kenofanes musiał dziwnym zrządzeniem losu przeczuwać Prawdę – rzekł. – Co się z nim stało?
– Włóczył się po świecie, a potem zmarł w nędzy i opuszczeniu w Elei. Jego poglądy popadły w zapomnienie, podobnie zresztą jak parę wieków później nauki szkoły platońskiej, głoszącej tezy zbliżone do twierdzeń Ksenofanesa. Zdaniem Juliana zbyt przypominały nauki chrześcijan, dlatego wkrótce po pogromie tychże wydał edykty zabraniające działalności sekt platońskich. Tępił też manichejczyków i inne sekty zaprzeczające istnieniu starych bogów.
Chrześcijanin od dłuższej chwili patrzył na Sewera z chytrym uśmieszkiem, gotów do zaskakującej wolty.
– A jakie jest twoje zdanie?
Senator i dziedziczny namiestnik Wenedii westchnął smętnie i zerknął do góry, ku kopule puszczańskiej bazyliki, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź. Przez szczelny drzewiasty dach tu i ówdzie przenikały promienie słońca. Jeden z nich padł mu prosto na twarz. Oślepiony, zamknął oczy, oszołomiony wirującymi pod powiekami czerwonymi kręgami.
– Nie wiem – odpowiedział, rozkoszując się liżącym twarz słonecznym ciepłem. – Słuchałem twych nauk, Tytusie, dość uważnie, jednego tylko nie potrafię pojąć: dlaczego ów Syn Boga, Judejczyk Chrystus dał się ukrzyżować dla zbawienia ludzi, aby odkupić ich grzechy? Azaliż nie jest to dowód szaleństwa? Moim zdaniem ludzkość nie jest warta, by ktokolwiek poświęcił dla niej bodaj ułomek paznokcia! Jakim sposobem Bóg mógł oddać życie za coś tak marnego?
Tytus pokręcił ze zniechęceniem głową. Zawsze w którymś momencie dysputy wyrastał między nimi mur zimnego rzymskiego racjonalizmu lubo stokroć gorszego greckiego cynizmu.
– Nie rozumiesz, ponieważ patrzysz z punktu widzenia człowieka, usiłującego swym niedoskonałym ludzkim rozumem ogarnąć coś tak niepojętego, jak Boskie zamysły i przeznaczenia. Jesteś jak dziecko bawiące się na brzegu morza, które wykopało sobie w piasku dołek i sądzi, że cierpliwie czerpiąc muszelką, przeleje do niego ocean. Sewerze Flawiuszu, tej Prawdy nie poznasz rozumem, lecz sercem.
Namiestnik otworzył oczy i spojrzał na drogę, która kilkaset stóp przed nimi skręcała ostro w lewo. Zza zakrętu dobiegały do nich stłumione odległością wrzaski.
– Nie wiem, Tytusie, nic już nie wiem – odrzekł i z powrotem zamknął powieki. Pragnął zasnąć i nie myśleć o niczym więcej..
Głos chrześcijanina dobiegał z oddali, jakby z drugiego końca świata:
– I tu tkwi sedno dręczących cię wątpliwości: jesteś jak puste naczynie, nie wiedzące, czym chce być napełnione, jak rozstrojona harfa, niepewna, jakim dźwiękiem powinna zabrzmieć...
Dojechali do zakrętu i kłótliwe głosy stały się wyraźniejsze. Wrzeszczał oczywiście Lucjusz, przeklinając co popadło, a głównie leniwych wenedyjskich psiogłowców, zdatnych wyłącznie do bitki lub wypitki, a nie do uczciwej i odpowiedzialnej pracy. Sewer z niechęcią wrócił do rzeczywistości. Wozy stały na trakcie stłoczone jeden za drugim. Na przedzie kolumny miotał się czerwony ze złości Lucjusz, szczodrze rzucający obelgi na pachołków, nieporadnie usiłujących wydobyć z błota pogrążony po osie powóz sypialny, dla sekretarza najważniejszy pojazd w ich konwoju. W tym miejscu Via Germania została kiedyś wyłożona sosnowymi belami, jako że okolica była raczej bagienna, stąd słabo przejezdna. Drewno, położone dobre pół wieku temu, zdążyło dokumentnie zgnić, a nikt go oczywiście nie wymienił. Lucjusz przestał krzyczeć, zapewne dla złapania oddechu, ale widząc nadjeżdżającego Sewera, pogroził tylko pachołkom pięścią i żwawo pobiegł ku niemu. Dosyć śmiesznie wyglądał w utytłanej po kolana niebieskiej todze, utkanej z najlepszej brytyjskiej wełny. To go chyba wściekało najbardziej.
– Witaj w Wenedii, panie – krzyknął drwiąco, gdy podjechali dostatecznie blisko. – Nawet gdybym nie zauważył kamieni granicznych, to i tak bym wiedział, gdzie jestem, nie ma bowiem innego kraju, w którym w jednym miejscu można spotkać równocześnie komary, błoto, dziury w trakcie i głupawych pachołków.