– Bardzoś, widzę, sofistycznie rozgadany, mimo błota i komarów – rzucił kąśliwie Sewer. – Gdyby gadaniem można było podnosić wozy, przeniósłbyś nas potęgą swego języka wprost do Calisji...
Lucjusz otworzył usta, myśląc replikować, ale ostatecznie machnął z rezygnacją ręką. Zamierzał otrzeć spocone czoło krajem ubłoconej togi, w porę się jednak opamiętał. Znowu rozdziawił gębę, lecz Sewer miał już powyżej uszu jego narzekań.
– Lepiej zajmij się wozami – poradził tonem bezdyskusyjnego rozkazu. – Pchnij do przodu pachołków, niech sprawdzą, czy dalej też jest tak fatalnie. Wyładuj z wozu rzeczy, każ podłożyć pod koła gałęzie i niech próbują go wydobyć.
Sekretarz, wciąż obrażony na cały świat, bez słowa obrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do czoła kolumny. Tytus poruszył się niecierpliwie w siodle – nieprzywykły do jazdy konnej, ciągle narzekał na bóle w krzyżu. Rozglądał się ciekawie dookoła, najwidoczniej szukając pretekstu do zejścia z wierzchowca i rozprostowania nóg.
– Tam coś jest. – Wskazał palcem w głąb kniei. – Jakaś budowla. Może gospoda?
Sewer roześmiał się, serdecznie ubawiony, a to dlatego, że znajdowali się na najbardziej odludnym odcinku Via Germania, przebiegającym przez puszczę zamieszkałą jeno przez smolarzy, bartników i zbieraczy leśnych owoców. Niemniej jednak mogli trochę pospacerować, dając Lucjuszowi czas na wykazanie się rzymską zaradnością. Sięgnął po wiszącą przy nodze naciągniętą kuszę i dziarsko zeskoczył z konia.
– To na wszelki wypadek – odpowiedział na pytające spojrzenie Tytusa, niechętnego wszelkiej broni. – Nie chciałbyś przecie, aby ostatniego na tym świecie chrześcijanina zeżarł jakiś zbłąkany niedźwiedź.
Tytus spochmurniał, a Sewer poniewczasie zreflektował się, że nie powinien tak lekko przypominać mu o ciężkim losie pozostawionych w Nipu pobratymców. Poszli powoli we wskazanym przez chrześcijanina kierunku, zarośniętą, ledwo widoczną dróżką wijącą się między drzewami. W głębi lasu istotnie coś było – jakby wysoki płot czy ściana, obrośnięta mchem i bluszczem. Gdy podeszli bliżej, Sewer poznał, że to częstokół, bardzo stary, spróchniały i zapadnięty w ziemię. Zaczęli go obchodzić dookoła. Zajmował dość znaczny obszar, dopiero po jakiej półsetce kroków dotarli do rozpadającej się bramy. Sewer ostrożnie zajrzał do wnętrza i wtedy domyślił się, co to za budowla.
– To sklawiński chram, świątynia – wyjaśnił Tytusowi, który ciekawie wyciągał szyję. – Wygląda na to, że dawno już tu nikt nie przychodzi.
Weszli do środka. Kolisty, otoczony częstokołem dziedziniec przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Zarośnięty po kolana zielskiem, zasypany liśćmi, przypominał raczej zapuszczony ugór niż świątynię. Pośrodku, sczerniały od deszczu i obrosły mchem, pochylał się ku ziemi przysadzisty, topornie wyciosany z olbrzymiego pniaka posąg, przedstawiający człowieka o czterech twarzach, nakrytych jednym wspólnym kapeluszem.
– To Świętowit, czterolicy starodawny bóg Polan i Ranów, zwany też sklawińskim Janusem – objaśnił Sewer. – Rządził ogniem, słońcem i wojną. Podobno Dago, nim został chrześcijaninem, wierzył w niego jeszcze...
Podeszli bliżej. Figura znajdowała się w stanie ostatecznej ruiny, miejscami wygniła, nadżarta przez robactwo i opaskudzona przez ptaki. Nie znaleźli śladu żadnych ofiar ani jakiejkolwiek ludzkiej działalności. Chram musiał zostać opuszczony wiele lat temu. Może dlatego, że wyludniła się okolica, a może z tej prostej przyczyny, że rodzima religia Sklawinów znajdowała się w głębszym regresie, niż Sewer przypuszczał. W każdym razie widok upadającego boga czynił na nim przykre wrażenie.
Omszałemu posągowi ze szczególną uwagą przyglądał się Tytus. Zaczął go dookoła obchodzić, jakby chciał zmierzyć obwód dębowego pniaka. W chwilę potem, gdy zniknął po drugiej stronie figury, dobiegł Sewera jego zdławiony okrzyk. Porwał za kuszę i skoczył tam czym prędzej, przekonany, że na Tytusa napadło dzikie zwierzę.
Zastał go stojącego nieruchomo niczym sam posąg Świętowita, wpatrzonego przed siebie osłupiałym wzrokiem. Wcale jednak nie na niedźwiedzia czy innego leśnego drapieżcę, lecz na widniejący przed nim fragment częstokołu. Sewer musiał w duchu przyznać, że widok był zaiste zdumiewający. Oto na oczyszczonym z mchu i bluszczu kawałku palisady ktoś umieścił duży drewniany krzyż, długości może siedmiu stóp, do którego przytwierdzono niezdarnie wyrzezaną w korze figurkę człowieka, najwidoczniej ukrzyżowanego. Sewer, cały czas z uniesioną i gotową do strzału kuszą, podchodził krok za krokiem ku krzyżowi, coraz mniej pojmując. Miejsce miało charakter wyraźnie rytualny, zobaczył u stóp krzyża kłosy zboża, wieńce z ziół i gliniane czasze z czymś żółtym, pewnie miodem. Na szyi figurki powieszono nieproporcjonalnie dużą deskę, a właściwie tablicę z nakreślonymi smołą koślawymi literami. Sewer począł czytać, czując, że za chwilę oszaleje... QUIETUS CHRISTIANUS.
– Niemożliwe – jęknął. – Nic z tego nie rozumiem, Tytusie... Czy tak zaczyna się obłęd?
Chrześcijanin stał nadal bez ruchu, z palcem na ustach, nieoczekiwanie rozpogodzony, prawie radosny. Podszedł do krzyża i z uszanowaniem dotknął figurki rozpiętego na nim człowieka.
– Przestań rozumieć, Sewerze – zacznij wierzyć.
Dokuczliwy, pylisty piasek wciskał się wszędzie: do oczu, ust, uszu i nosa, nie wyłączając rzyci. Marcusowi zdawało się, że płuca całkowicie wypełniła mu i lada chwila spali je na popiół gryząca kurzawa. Wszystko przez tego przeklętego Nipuańczyka, który gnał do przodu bez opamiętania, jakby był ścigany przez legion harpii. Beduini dobrze im radzili, aby przez parę dni posiedzieli z nimi w obozie i poczekali na większą karawanę, z którą bezpiecznie mogliby dotrzeć do morza; o tej porze roku chamsin, pustynny wicher, potrafił być wyjątkowo dokuczliwy. Pojawiał się nie wiadomo kiedy i potrafił wiać przez wiele dni i nocy. Ale Gajusz nie zamierzał na nikogo czekać, tedy sami puścili się starym, prowadzącym do Jerozolimy szlakiem handlowym. Szło im całkiem nieźle, dopóki po południu nie dopadł ich chamsin.
Marcus wytężył wzrok, usiłując przebić nim ciemnoszarą kurzawę. Nic jednak nie widział, chociaż mógłby przysiąc, że dopiero co wyraźnie postrzegał kolebiący się tuż przed nosem zad Gajuszowego wierzchowca. Do głowy zakradło mu się straszliwe podejrzenie: zgubił go. Zmrożony strachem, zacisnął piekące powieki i wrzasnął desperacko:
– Gajusz!!!
Bez odzewu – tylko podrażnione kurzem gardło zaczęło boleć go nieznośnie. Mimo to krzyknął jeszcze raz, z podobnym rezultatem. Ogarnął go gwałtowny, paniczny strach, który udzielił się wierzchowcowi. Nieszczęsne zwierzę, nie mniej niż człowiek udręczone chamsinem, zarżało rozpaczliwie i stanęło dęba. Nim się Marcus zorientował, co się dzieje, wyleciał z siodła, koziołkując, przez koński zad, i z rozpędem walnął w kupę piachu. Koń, uwolniony od ciężaru, pognał jak szalony przed siebie, znikając w kurzawie. Gdy z trudem wygrzebał się z piasku, pojął z przerażeniem, że został sam na środku pustyni, bez konia i co gorsza, wody, ponieważ bukłak trzymał przytroczony do siodła.
Otrzepał się z piachu i ciężko usiadł. Sytuacja wyglądała zupełnie beznadziejnie. Słyszał, że wybitnie odporne jednostki potrafią przetrzymać bez wody na pustyni i pełną dekadę, ale nie sądził, aby do nich należał. I do tego wciąż ten cholerny chamsin, odbierający resztkę ochoty do życia. Marcus nie dawał sobie więcej jak dobę – najwyżej dwie. Wzdrygnął się na myśl o nieuchronnej śmierci: nie tak to sobie wyobrażał. Marzył o śmierci filozofa, po dostatniej uczcie, w otoczeniu przyjaciół, w chwili, którą sam wybierze, znużony ziemską egzystencją i nie oczekujący po niej niczego więcej od tego, co już było. A teraz zakrawało na to, że sam stanie się ucztą dla pustynnych hien. Ogarnęła go bezsilna rozpacz.