– Gajusz! – wrzasnął na całe gardło, na nic nie zważając.
Tuż obok niego z dymiącej kurzawy wyłonił się ciemny kształt.
– Po co tak wrzeszczysz? – zapytał Gajusz stłumionym przez zawój głosem. – Twoje ryki słychać w promieniu mili.
Marcus z nagłej radości byłby zda się bezpowrotnie zaginionego towarzysza uściskał, gdyby nie równie przemożna chęć walnięcia go na odlew, prosto w ten pewny siebie, nipuański pysk. Ale nie uczynił ani jednego, ani drugiego.
– Gdzie byłeś? – spytał z wyrzutem.
– Szukałem dla nas schronienia – wyjaśnił Nipuańczyk. – I chyba znalazłem. Chwyć się łęku mojego siodła, to tam pójdziemy. Musimy się pośpieszyć, zaraz zapadnie zmierzch.
– Dobrze, Gajuszu – powiedział pokornie Marcus, stając po drugiej stronie wierzchowca.
Maszerowali w milczeniu, prowadził Nipuańczyk, psim chyba swędem odnajdujący drogę w pylistym kręcielu, w jaki chamsin zamienił pustynię. Trwało to około półkwadry, raptem Gajusz zatrzymał się i wskazał coś ręką, wysoko u góry. Marcus ze zdumieniem odkrył, że pali się tam światło.
Było to pasmo niskich, ale urwistych skalistych wzgórz, podziurawionych dziesiątkami jaskiń. To w jednej z nich paliło się żółte światło, a dokładniej w małym, wydrążonym nad właściwymi drzwiami okrągłym okienku; same kute w skale kwadratowe drzwi zakrywała ciężka kotara.
– Wejdź tam i poproś o nocleg – polecił Gajusz. – Ja muszę ukryć gdzieś konia.
Marcus skinął głową i postąpił parę kroków po ułożonych przed progiem kamiennych płytach. Uchylił kotary, o mało przy tym nie rozbił sobie czoła o zbyt niską framugę. Chrząknął znacząco, chcąc uprzedzić o swoim przybyciu, i śmiało wszedł do środka.
Obszerną pieczarę oświetlał sześcioramienny oliwny kaganek, ustawiony na brzegu wielkiego, solidnego stołu, zajmującego jej środek. Zawalały go tabliczki i papirusy, nad którymi pracował szczupły mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, surowych, ascetycznych rysach twarzy i przenikliwych, znamionujących niepospolitą inteligencję oczach. Mierzyły one teraz Marcusa od stóp do głów – nie ze strachem, lecz z uprzejmą badawczością. Ten przestąpił z nogi na nogę i znowu chrząknął, czując się jak uczniak stojący przed wymagającym pedagogiem.
– Wybacz, panie, że ci przeszkadzam – zaczął, mając świadomość, że brzmi to co najmniej śmiesznie. – Wraz z przyjacielem podróżujemy do Jerozolimy i zaskoczyła nas burza. Chcieliśmy gdzieś ją przeczekać... Czy udzielisz nam schronienia?
Gospodarz zmarszczył nieznacznie brwi i odłożył trzcinowy pisak, którym coś notował na karcie papirusu.
– Wejdź, gościu niespodziewany, i czuj się jak u siebie – odparł lekko chropawym, ale miłym dla ucha głosem. – Na lewo, w kącie, znajdziesz wodę i odrobinę wina. Nie mam tu frykasów, ale co sam posiadam, będzie i wasze.
Marcus skłonił w podzięce głowę i rozejrzał się ciekawie po izbie. Z pewnością nie miał do czynienia z palestyńskim wieśniakiem, to wiedział od początku. Częściowo naturalna, częścią wykuta w litej skale jaskinia nieodparcie kojarzyła się z pracownią uczonego. Ściany obwieszały szeregi półek, na których widział stosy papirusów, glinianych skorup, przedmiotów codziennego użytku, starannie posegregowanych i ułożonych w systematycznym porządku. Sam gospodarz, nie zwracając więcej uwagi na Marcusa, wrócił do swoich notatek. Przeglądał sfatygowane zwoje, mruczał monotonnie pod nosem i pilnie zapisywał, maczając co chwila pisak w inkauście.
Marcus, zdziwiony trochę tym zachowaniem, udał się do wskazanego kąta, a właściwie niszy w ścianie, gdzie obmył z grubsza z pyłu twarz i ręce oraz przepłukał usta winem. Tak podle nadwerężone na pustyni morale powróciło mu prawie do zwyczajowej normy. Napił się jeszcze wina i wrócił do komnaty, gdzie gospodarz, nie zwracając na niego uwagi, kontynuował swoje prace.
– Wybacz, panie, niewczesną ciekawość – zaczął nieśmiało. – Powiedz mi jednak, kim jesteś i co robisz w tym dzikim zakątku Judei?
Mężczyzna zamarł z uniesionym do góry pisakiem.
– Nie wiesz? – zdziwił się. – Twoi zleceniodawcy nie powiedzieli ci, kogo masz zabić?
Gdyby nie to, że Marcus zbyt był dzisiaj zmęczony na śmiertelne zadziwienia, niechybnie padłby trupem na te słowa. Potrząsnął głową, niepewny, czy dobrze słyszy.
– Nie pojmuję, o czym mówisz, panie – wykrztusił. – Nikt mnie tu nie przysyłał. Ja tylko zabłądziłem z przyjacielem na pustyni.
Gospodarz w zamyśleniu przygryzł koniec pisaka, patrzył przy tym przenikliwie na przybysza spod oka, najwyraźniej próbując dociec, kim naprawdę jest.
– Nie przysłała cię Tajna Służba?
Marcus uderzył się z rozmachem w pierś, aż huknęło w całej pieczarze.
– Nie mam z nimi nic wspólnego!
Jego rozmówca nie wyglądał na zbyt przekonanego, odłożył pisak i westchnął z rezygnacją.
– Ostatecznie, cóż to zmienia, nie dziś to jutro... jestem Straton z Aleksandrii.
Marcus w pierwszej chwili sądził, że się przesłyszał.
– Straton Aleksandryjczyk, przewodniczący kolegium historyków w Bibliotece, najsłynniejszy helleński filolog i historyk doby współczesnej, autor Żywota Apostaty?
Mężczyzna spojrzał na niego żywo, z niekłamanym zainteresowaniem i pewną dozą uznania.
– Jam ci jest – oświadczył nieco patetycznie. – A z kim mam honor?
Marcus położył rękę na piersi i skłonił się z należytym szacunkiem.
– Retor Marcus Corejmus Tranquillus z Calisji, dobrze ci, panie, znany, ponieważ po opublikowaniu pierwszej wersji Apostaty wysłałem do ciebie list z uwagami na temat stosunków cesarza Juliana z księciem Dagonem, na który nawet raczyłeś odpowiedzieć...
– Pamiętam – rzucił krótko Straton. – A więc tak wygląda wschodząca gwiazda wenedyjskiej historiografii?
– Stare dzieje, panie – odparł Marcus. – Nie wyszedłem poza przyczynkarstwo.
– Bardzo ważkie przyczynkarstwo; nawiasem mówiąc, uwzględniłem twoje uwagi przy drugiej redakcji Żywota...
Podczas tej wstępnej pogawędki Marcus zachodził cały czas w głowę, co ta pierwszej wielkości sława helleńskiej nauki, czołowa postać aleksandryjskiej Biblioteki i Muzeum, historyk, którego prace odnoszące się do czasów juliańskich oficjalnie zalecano w gimnazjonach i akademiach na terenie całego imperium, co ten najuczeńszy człowiek epoki robił w tym zakazanym zakątku judejskiej pustyni. Czyżby go tu wygnano?
– Powiedz mi, panie...
– Co tu robię? – dokończył domyślnie Straton. – Nie obawiaj się, to nie wygnanie. Przebywam tu z własnej woli, kończąc to, co wiele lat temu zacząłem, badanie czasów Juliana.
Zasłona uchyliła się i do pieczary wszedł Gajusz, pokryty grubą warstwą pyłu. Przystanął w progu, skłonił się sztywno Stratonowi, po czym, nie odwijając z twarzy zawoju, usiadł pod ścianą i położył głowę na kolanach. Nie odezwał się ani słowem – niby to zapadł w sen, ale Marcus był pewien, że udaje. Gajusz, w miarę jak oddalali się od krain azjatyckich, wzmagał czujność; starał się nie pokazywać twarzy, coraz osobliwiej wyglądającej w krajach grecko-rzymskich. Na pustyni udawał z powodzeniem milkliwego Beduina.
– Mój towarzysz jest bardzo zmęczony – wyjaśnił Marcus, rozglądając się jednocześnie po pracowni i usiłując dociec, czegóż to właściwie Straton mógł szukać na pustyni. Jego uwagę zwrócił stosik przedmiotów, spoczywający na małej półce za plecami gospodarza. Podszedł do niej i sięgnął po pierwszy z brzegu – był to drewniany krzyż półtorastopowej długości, z poprzeczką związaną rzemieniem, tak zmurszały i sfatygowany, że Marcus bał się zacisnąć rękę, aby go nie rozkruszyć. Pod nim leżały krzyże różnej wielkości, przeważnie drewniane i podobnie wiekowe, kilka było miedzianych, bardzo zaśniedziałych. Marcus oglądał je i kiwał ze zrozumieniem głową – nawet trochę się tego spodziewał.