– Aż zjawił się Julian.
– Który nienawidził Galilejczyków – tak, w zamyśle pogardliwie, nazywał chrześcijan – gorzej od morowej zarazy. Najpewniej dlatego, że w dzieciństwie został oddany na wychowanie surowemu chrześcijańskiemu pedagogowi, który dokumentnie obrzydził mu naukę Chrystusa. Efektem tego było rozkochanie się Juliana w klasycznej greckiej myśli i mitologii. Dalej wypadki potoczyły się tak jak przedstawiono w oficjalnych kronikach.
– Czy próbowałeś gdzieś, panie, ogłaszać swoje odkrycia?
Straton roześmiał się z goryczą, pukając wymownie w czoło.
– A jakże, wysłałem do swojego kolegium w Bibliotece już dwa sprawozdania, na które nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Przypuszczam, że zajęła się nimi Tajna Służba. Dlatego wziąłem cię za jej agenta. A moi szanowni koledzy sądzą pewnie, że oszalałem. Mnie jednak chodzi tylko o prawdę. Całą prawdę.
Kiedy tak mówił, twarz mu się zasępiła. Wyglądał staro, właściwie jak człowiek chylący się nad grobem. To dlatego okazywał taką odwagę w poglądach: w jego wieku naukową rzetelność ceniło się bardziej od coraz krótszego życia.
– W dziejach panowania Juliana zdumiewa jedno – powiedział Straton, kontynuując przerwany wątek. – Ten człowiek sam zmienił historię, wyłącznie jego żelazna wola politycznego i wojskowego geniusza powstrzymała wzbierającą i prawie zwyciężającą falę chrześcijaństwa. Gdyby nie on, chrześcijanie w ciągu pokolenia opanowaliby imperium, nie siłą bynajmniej, lecz cierpliwością i umiejętnością przekonywania do swej nauki, a była ona nad podziw potężna, zdolna pociągnąć za sobą miliony. Historia świata zna tylko jeden podobny przypadek, gdy pojedynczy człowiek zmieniał bieg Przeznaczenia. Aleksander Macedoński zmusił Greków do wojny z Persją i helleńska fala dotarła aż do Indyj, kierując losy świata ku nowym formom. A gdyby syn Filipa umarł w kolebce, to najprawdopodobniej by do tego nie doszło.
Marcus poderwał się gwałtownie, wywracając butelkę z resztką wina. Wzburzony i podekscytowany, pochylił się nad historykiem, wpatrzony w jego ciemne, promieniujące spokojem wytrawnego badacza oczy.
– Czyżbyś sugerował, że Julian...
– Ukradł światu epokę, która należała już do chrześcijaństwa – stwierdził beznamiętnie Straton, wskazując na leżący przed nim na stole, mieniący się w chybotliwym świetle kaganka rubinowymi błyskami krzyż – znak świata, który nigdy nie zaistniał.
VI. Bitwa na równinie Samurgar
„Wenedowieśmy czy Rzymianie?” – to proste z pozoru pytanie jakoś nie chciało go opuścić, wręcz wracało coraz natrętniej, zwłaszcza teraz, gdy patrzył na obóz Legii Masovia, na ustawione w regularne rzędy namioty z rzymskimi proporcami, przetykanymi tu i ówdzie starymi plemiennymi znakami, gdzie kręcili się odziani w skóry potomkowie tych wojów, którzy pod komendą jego praszczura Dagona tak się przysłużyli Julianowi. W powietrzu pobrzmiewał skrzekliwy dźwięk sklawińskiej mowy, którą on sam już ledwo pamiętał i rozumiał. W Legii nie służyli zlatynizowani mieszkańcy miast, ale wierni obyczajom przodków wieśniacy, zdrowi parobcy z puszczańskich osad i dalekich siół, rybacy, bartnicy i smolarze, którzy wiedzieli o Rzymie nie więcej niż ich antenaci sprzed trzech wieków, wyruszający z Dagonem na pomoc władcy świata. Ci chyba nie mieli wątpliwości, kim są. Sewer Flawiusz w skrytości ducha zazdrościł im tej prostaczej pewności.
Znad najbliższego ogniska doleciał go zapach warzonej kaszy, podstawowej strawy jego legionistów, której nie cierpiał; długi pobyt w Rzymie wysubtelnił nie tylko jego umysł, ale i podniebienie. Stare wenedyjskie przysmaki zupełnie przestały mu odpowiadać. Właściwie powinien podjechać i zasiąść z wojami do wieczerzy, tak jak zwykł to czynić Dago; z tej przyczyny tak go uwielbiali, gotowi pójść za nim w ogień, potrafił żyć pośród nich jak prosty legionista, do czego Sewer nie był w żaden sposób ani zdolny, ani ochoczy. Dlatego po trwającym mgnienie oka wahaniu wbił w bok konia ostrogi i skierował się w stronę kwater Legii Silesia.
„Co mnie z nimi łączy?” – zastanowił się. „Wspólnota krwi i plemienia? Do licha, ludy imperium od wieków mieszają się jak w tyglu alchemika, plemienność od dawna stała się nic nie znaczącym wyróżnikiem, niczym więcej niż rodzajową nazwą, pozwalającą odróżnić Bryta od Gala czy Hiszpana. W gruncie rzeczy ludzie mojego pokroju są po prostu obywatelami rzymskimi, dla których ojczyzną jest grecko-łacińska spuścizna myśli i kultury. Galów i Brytów pcha do secesji nie tyle poczucie plemiennej od Rzymu odrębności, ile żądza niezależności i chęć zagarnięcia realnej władzy. Całą resztę szumnych proklamacji można włożyć między sofistyczne bajania”.
Na granicy dwóch obozowisk okrzyknięto go hasłem, a dalszą drogę zagrodziła pochylona włócznia. Był tak pogrążony w myślach, że dłuższy czas nie mógł sobie przypomnieć, co też za słowo wielki oboźny, Wartosław, wziął od niego rano.
Zaraz, on chciał, aby hasło brzmiało „Klaudia”, ale oboźny obruszył się na tę propozycję. „Nie godzi się, aby Legie nasze okrzykiwały się imieniem jakiejś rzymiańskiej dziewki” – oświadczył, szarpiąc w uniesieniu sumiastego wąsa. Sewer byłby go złajał jak ostatniego prostaka, gdyby nie to, że Wartosław cieszył się wśród żołnierstwa wielkim mirem, zyskanym pięć lat temu, gdy poprowadził zwycięską wyprawę na związek plemion dulebskich. Ich sklawińscy pobratymcy znad Borysthenesu nabrali niespodziewanie ochoty na zagarnięcie ziem podległych Sewerowi Vistulan, ale Wartosław skutecznie im to wyperswadował. Stąd szacunek wojska. Sewer Flawiusz nie mógł powiedzieć, aby cieszył się choć cieniem podobnego poważania. Wojowie nie widzieli w nim swego dziedzicznego księcia, tylko rzymskiego patrycjusza i cesarskiego namiestnika. Z jednym jedynym wyjątkiem – właśnie Wartosławem, którego ród od wieków wiernie służył potomkom Dagona. „Niech będzie, jak chcesz” – rzekł wtedy oboźnemu. „Sam wyznacz hasło”.
– Swarożyc! – wrzasnął Sewer w stronę posterunku. W istocie, Wartosław był bardzo pobożnym Wenedą, przywiązanym do wiary przodków. Wojowie odchylili groźnie pochylone sulice; gdy przejeżdżał obok, dowódca warty poznał go i oddano mu pośpiesznie honory.
Wjechał między namioty Legii Silesia. Tu też warzono wieczerzę i znowu dopadł go nieznośny zapach rozgotowanych jagieł. Jak tylko wróci do siebie, każe się skropić wodą różaną, mimo iż zwykle nie używał perfum; tego rodzaju praktyki uznawał za niegodne prawdziwego mężczyzny. To jedno z pewnością łączyło go z wenedyjskimi wojami – wstręt do zniewieściałych i wypachnionych rzymskich młodzianów, z których wielu trawiły poważne rozterki, czy aby nie lepiej być jednak niewiastą. Rzym zginie nie przez rozpustne kobiety, jeno przez zniewieściałych mężczyzn, tak od wieków głosili liczni kasandrycy. Na razie trwał, między innymi dzięki krzepkości i zdrowej prostocie wenedyjskich zaciągów.
Zgromadzonym w obozie wojom zniewieścienie na pewno nie groziło. Obwinięci w skóry, kudłaci i cuchnący pozdrawiali go gromko, gdy mijał namioty kolejnych dziesiątek. Centuria za centurią wstawały od kotłów i witały go hałaśliwie, raczej z ciekawości niż szczerego entuzjazmu; wielu z nich po raz pierwszy oglądało na własne oczy namiestnika Wenedii i ostatniego potomka legendarnego Dagona. „Do tej pory śpiewają o nim pieśni” – przeszło mu przez głowę. „Czy i o mnie kiedyś będą?” Zachciało mu się śmiać; jego walecznych czynów nie starczyłoby na temat najnędzniejszej oktawy.