Zaklął szpetnie. Flota ściągnięta do brzegów Cylicji dla ewakuacji pobitych Syryjczyków odsłoniła Bosfor i Hellespont, które Nipuańczycy przekroczyli na zarekwirowanych statkach handlowych, przez nikogo nie niepokojeni. Po trzydniowym zaledwie oblężeniu zdobyli Bizancjum... Szybkość poruszania się ich armii była przerażająca, przypominali rozprzestrzeniający się wraz z wiatrem pożar stepu.
Spod góry pergaminów wyłoniła się mapa imperium, z zaznaczonymi prowincjami opanowanymi przez najeźdźców. Mezopotamia, Syria, Cylicja, Frygia, Tracja... Szczęściem Egipt bronił się dzielnie, namiestnik Roscjusz posłuchał jego rad i zablokował kanał. Z drugiej strony Nipuańczycy wcale nie czekali na swoją flotę, jak się tego wcześniej spodziewał, armia lądowa podjęła samodzielną ofensywę wzdłuż wielkich rzek Mezopotamii. Jej marsz przez rzymskie prowincje przypominał drogę skorpiona, uparcie szukającego najdogodniejszego miejsca do śmiertelnego ukąszenia. W zdobytych i okrutnie spustoszonych miastach zostawiano jedynie słabe załogi, większość sił cały czas przesuwając na zachód. Wszelki opór zdesperowanej i opuszczonej przez wojsko ludności likwidowano terrorem i konsekwentnym stosowaniem zasady odpowiedzialności zbiorowej. Wedle ostatnich doniesień ofiary inwazji można było liczyć na setki tysięcy.
Sewer spojrzał na mapę. Jeśli Nipuańczycy wygrają zbliżającą się bitwę i opanują Pannonię, droga do Rzymu stanie przed nimi otworem. Skorpion zbliżał się do celu.
Do namiotu znowu wetknął nos Lucjusz, z bardzo dziwną miną.
– Dwóch ludzi stanowczo żąda widzenia z tobą – oświadczył. – Jednego z nich znamy... zresztą, sam zobaczysz.
– Niech wejdą – Sewer ostatni raz rzucił okiem na mapę, z bezlitosną szczerością ujawniającą sytuację strategiczną, i z westchnieniem opadł na krzesło. Ponownie sięgnął do szkatuły i wyciągnął stamtąd pierścień Dagona. Przetarł zaśniedziałą powierzchnię sygnetowej tarczy, imię Dagona okalające książęcą mitrę błysnęło czerwono w świetle kaganka. „A co ty byś zrobił na moim miejscu?” – zadał pytanie, sprawdzając, czy pierścień pasuje na środkowy palec. „No właśnie, jak ty byś postąpił, Dagonie?”
Zasłona uchyliła się i do wnętrza namiotu weszło dwóch ludzi. Wyższego i tęższego z nich, choć z pewnym trudem i dopiero po dłuższym namyśle, istotnie rozpoznał: Marcus Corejmus Tranquillus, retor i skryba, niegdyś jego kompan, który w tajemniczych okolicznościach zniknął z Calisji po śmierci Quietusa. Drugim przybyszem okazał się młody człowiek o azjatyckich rysach twarzy, podobny trochę do księcia Tsuomi.
– Witam cię, Marcusie – rzekł, nie okazując zdziwienia i wskazał gościom miejsca na ławie, na której poprzednio siedzieli Afraniusz z Lentullusem. Zaklaskał w dłonie. – Lucjuszu, każ przynieść wina... aha, i zawołaj tu Tytusa.
– Dla mnie piva, jeśli można – odezwał się Marcus; głos miał zmieniony, grubszy i bardziej chropawy niż dawniej.
Sewer wzruszył ramionami i odprawił sekretarza. „No tak, pewne nawyki są niezniszczalne i nawet światowa wojna nie zdoła ich zmienić” – pomyślał.
Po chwili do namiotu zajrzał Tytus, obrzucił przybyszy uważnym spojrzeniem, przy młodym Azjacie drgnęła mu nieznacznie powieka, nic jednak nie powiedział i spokojnie usiadł z boku. Pojawił się pachołek z kuflem i Marcus Corejmus zanurzył wąsy w pianie; pił długo i z nie skrywaną lubością, delektując się smakiem.
– Cokolwiek by gadać, najlepsze jest jednak wenedyjskie, jeżeli warzyć je z należytem starunkiem – powiedział, odstawiając pusty kufel. – Bardzo się od ostatniego razu poprawiło.
Sewer uśmiechnął się pod nosem z rozbawieniem; to naprawdę nie mógł być nikt inny niż Corejmus Tranquillus, pivny tytan, o którym do tej pory w Calisji opowiadano po karczmach legendy. Oczy mu co prawda zmatowiały, wąs posiwiał, ale duch i upodobania pozostały takie same.
– Z czym przychodzisz, mistrzu mej młodości? – spytał. Niepokoił go ten drugi, milkliwy przybysz.
Marcus zawahał się, jakby niepewny, co powinien mówić. Dawniej mu się to nie zdarzało, zawsze trzymał na podorędziu sposobną neocyniczną sentencję.
– Przychodzę z pewną propozycją – powiedział wreszcie, powoli, jakby wbrew sobie. – Jesteśmy oficjalnym poselstwem sioguna, najwyższego zwierzchnika Państwa Bożego, naczelnego dowódcy wojsk cesarza Nipu. Ten młody człowiek to Gajusz Marcellus Sogo, członek jego rodu. Przynosimy ci posłanie od władcy Nipu.
Prawdę mówiąc, Sewer nie był specjalnie zaskoczony tym oświadczeniem. Wiele rozmyślał o nagłym zniknięciu Corejmusa z Calisji, o jego tajemniczej podróży na Wschód, i to ten Najdalszy. To, co teraz słyszał, wcale go więc nie zdziwiło, pamiętał bowiem z dawnych czasów wiele gorzkich filipik Marcusa, wyrzekających na niewdzięczność Rzymu. Skumanie się z Nipuańczykami stanowiło prostą tego konsekwencję. Tylko jemu mógł przyjść do głowy pomysł skaptowania dla nich Wenedów – bo jeno taka mogła być treść jego poselstwa. Sewer zerknął kątem oka na Tytusa. Chrześcijanin zbladł tak mocno, że niewiele odstawał od namiotowego płótna, co chwila kreślił na piersi krzyż i mruczał coś pod nosem. Młody Nipuańczyk, widząc to, poruszył się nieco za gwałtownie, ale wnet się opanował i zastygł z obojętnym wyrazem twarzy, który tak często swego czasu Sewer oglądał u księcia Tsuomi. Tak, ci dwaj mogli być jednej krwi.
– Słucham. – też nie zamierzał okazywać emocji; bawiąc się pierścieniem, znowu bezwiednie włożył go na palec serdeczny, tym razem pasował. – Jaka to propozycja?
– Siogun żąda, abyś w decydującym momencie bitwy odstąpił Rzymian i przeszedł na stronę wojsk Nipu – oświadczył Marcus, wciąż tym dziwnym, niepewnym i drżącym głosem. – W zamian za to siogun przyzna ci Wenedię w udzielne władanie i uzna cię za niezależnego dziedzicznego księcia. Zyskasz taką samodzielność, jaką kiedyś cieszył się Dago.
Po tych słowach zapadła cisza. Obecni w namiocie ludzie, wstrzymując oddech, czekali na reakcję senatora, który z enigmatycznym uśmieszkiem przekładał raporty z jednej sterty na drugą.
– Zaiste, ciekawe zamierzenia – zauważył spokojnie, nie przerywając tej pozornie bezsensownej czynności. – Bardzo hojny jest ten twój siogun w rozdawaniu tego, co do niego nie należy.
– Nie kpiłbym tak lekko, Sewerze Flawiuszu – głos Marcusa sposępniał, niczym złowieszcze krakanie. – Ten człowiek może być za parę dni panem Rzymu. Tylko ci, którzy odpowiednio wcześnie opowiedzą się po jego stronie, mogą liczyć na łaskę. Los przegranych będzie straszny...
– Wiem. – Sewer ze szczególną uwagą czytał w raportach, co wyprawiali Nipuańczycy na zajętych terenach. Nikt nie potrafił przewidzieć, co zrobią, gdy umocnią się na zdobytych ziemiach; jedynie Tytus nie miał tu żadnych wątpliwości. Z tego, co chrześcijanin opowiadał o rządach Sogo w kraju Nipu, przyszłość rysowała się w czarnych barwach, dla wszystkich: Rzymian, Galów czy Wenedów. – Co będzie, jeśli odmówię?
– Wenedowie podzielą los innych ludów imperium.
– Krzyż lub śmierć?
– A więc wiesz już. – Marcus popatrzył wymownie na Tytusa. – Cieszę się, że żyjesz – powiedział do zamyślonego i chyba nieobecnego duchem chrześcijanina. – Biskup Cyprian mówił mi o tobie...
Tytus ocknął się i spojrzał na niego niezbyt przytomnym wzrokiem. Na dźwięk imienia Cypriana zbladł jeszcze bardziej.
– Biskup Cyprian? Widziałeś go? Jak, gdzie?...