– Ależ to niedorzeczne! – Quietus aż podniósł się z posłania, takim płonął oburzeniem. – Gdybym był łapaczem, jak powiadacie, to z chwilą, gdy posługaczka w karczmie, zobaczywszy nakreślony przeze mnie krzyż, zdradziła się jako chrześcijanka, powinienem wsiąść na konia i wrócić tu wieczorem z gwardzistami. Do tej pory bylibyście już ukrzyżowani.
– Tak też i ja myślę. – Gregorius dał znak mężczyznom, a ci z wyraźną ulgą zdjęli ręce z rękojeści noży. – Poza tym Tess mówiła...
– Ta dziewczyna z karczmy?
– Tak, Tess. Mówiła, że nie możesz być złym człowiekiem, bo masz dobre oczy, zupełnie jakbyś był jednym z nas. Mogę to tylko potwierdzić. Zatem witaj wśród braci. – Starzec pochylił się nad nim i ucałował go ceremonialnie i zarazem serdecznie. – Bardzom rad, że udało się nam oszczędzić popełnienia śmiertelnego grzechu, który musielibyśmy wziąć na swoje sumienie...
– ...wrzucając moje zwłoki do rzeki – uzupełnił z pozorną niefrasobliwością Quietus.
– Nie bądź zbyt pamiętliwy, bracie. Żyjemy przecie w ciągłym strachu, musimy baczyć na każdego obcego. Powiedz lepiej, jak nas tu znalazłeś?
– Nie było to proste zadanie. Wiedzieliśmy z zachowanych zapisków, że jakiś mały odłam gminy galijskiej uszedł w te strony przed prześladowaniami – odrzekł zadowolony, że wszystko, jak na razie, rozgrywało się dokładnie wedle przewidywań Marcusa. Prawdę mówiąc, początkowo nie bardzo w tę jego intrygę wierzył. – Oczywiście nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie osiedliła się owa grupa, toteż dość długo szukałem w Calisji, potem w okolicy, bez skutku, aż usłyszałem od kogoś o waszym Galijskim Wądole. Pomyślałem sobie – galijski, Galowie... Postanowiłem jeszcze raz spróbować, choć tak się już zmęczyłem mymi próżnymi wysiłkami, że zamyślałem jechać z powrotem.
– To dziwne – mruknął w zamyśleniu Gregorius. – Kiedy nasi pradziadowie opuszczali Galię, aby osiedlić się w tym barbarzyńskim kraju, sądzili, że pozostawiają za sobą jeno spalone domostwa, gruzy kościołów i kości pomordowanych braci. Wydawało im się, że są na zachodzie imperium ostatnimi żywymi chrześcijanami. Tak i my sądziliśmy dotąd.
– Można łatwo zabić ludzi, ale zniszczenie idei trwa o wiele dłużej. – Quietus często to słyszał od Marcusa. – Przetrwaliśmy pogromy, ale jest nas niewielu i też żyjemy w ciągłym lęku. Edykty Apostaty są nadal w mocy.
– Cóż zatem słychać u naszych braci w Galii? – zapytał Gregorius. – I jakież to przywozisz od nich posłanie?
Quietus niedostrzegalnie przełknął ślinę. Zbliżał się kulminacyjny moment rozgrywki.
– Szukam pewnej księgi, bardzo ważnej dla naszej religii. W czasie wszczętych przez Apostatę prześladowań istniejące odpisy wpadły w ręce pogan. – Takiej terminologii na określenie Rzymian kazał mu używać Marcus; w ogóle szło mu chyba coraz lepiej. – Nie ocalał bodaj jeden egzemplarz. Wierzymy w Jezusa Chrystusa, naszego Nauczyciela, ale nauki Jego znamy jeno z ustnych przekazów, opowieści starców, bardzo mglistych, niedokładnych i czasem wręcz ze sobą sprzecznych. W końcu nasi bracia postanowili, że koniecznie trzeba uzyskać pisma zawierające zasady naszej wiary od innych gmin, a jedyną ocalałą gminą, o jakiej mieliśmy jakiekolwiek wiadomości, była wasza.
– Tak – powiedział cicho Gregorius.
– Chodzi tu w szczególności o czwórksiąg opisujący żywot i dokonania Nauczyciela, choć i wszystkie inne pisma byłyby cenne... Stąd muszę was prosić, bracia, abyście, jeśli takowe posiadacie, wydali je nam na rok celem przestudiowania i sporządzenia odpisów. Później księgi zostaną wam zwrócone.
Przerwał i spojrzał pytająco na Gregoriusa. Ten milczał zasępiony; wstający świt zaróżowił mu blade policzki. Starzec dotknął skroni i przetarł oczy.
– Zaiste, ciężkiej od nas wymagasz ofiary. Ale czyż z drugiej strony całe nasze życie nie jest jednym wielkim Bożym doświadczeniem? Pojąłem twoją prośbę, lecz w tej chwili, bracie, nie mogę ci nic odpowiedzieć.
Quietus poczuł, jak nagle cały w środku topnieje – a więc jednak mieli TO!
Leżał z Tess w wysokiej trawie na szczycie płaskiego wapiennego wzgórza, przeciętego u podnóża rzeką. Po prawej, daleko w dole, widzieli wioskę, tuż pod nimi huczał burzliwy przełom. Quietus spoglądał na osadę, na małe figurki ludzi krzątających się wokół swoich spraw. Mieszkańcy wioski zyskiwali przy bliższym poznaniu. Rosły młodzieniec o imieniu Teodoros, ten, który w nocy usiłował go zaszlachtować, z pięć razy zdążył go za to przeprosić. Patrzył przy tym na niego z miłością i poważaniem – w ogóle cała gmina dostała jakby skrzydeł na wieść o tym, że poza nimi istnieją jeszcze jacyś chrześcijanie. Poczciwcy nosiliby go na rękach, gdyby im tylko na to pozwolił. Zgodził się za to uczestniczyć wieczorem w uczcie, którą postanowili wyprawić na jego cześć.
„Nie chciałbym uczynić im krzywdy” – pomyślał leniwie, kiedy z westchnieniem przewrócił się na plecy. Włożył źdźbło trawy między zęby i wystawił twarz do słońca. Miał nadzieję, że oddadzą księgę bez żadnych ceregieli. Nie chciał się tu zjawiać ponownie z gwardzistami Kunona – nie, tego w żadnym razie nie zrobi. Już lepiej wynająć bandę oprychów, od których pękają tawerny Calisji, ale to też nie było najlepsze wyjście, istniało niebezpieczeństwo, że ci mogliby się zorientować, o co naprawdę chodzi (sam przecież narobił w mieście rabanu, wypytując o chrześcijan) i Kuno tak czy siak by się o wszystkim dowiedział. Może raczej wynająć watahę Hunów, z tych, co się plączą przy Via Nova, czekając na słabiej strzeżoną karawanę lub o dorżnięcie przez patrole graniczne? Ci z kolei w najlepszym wypadku okradliby ich bezlitośnie. Najlepiej, gdyby sami wydali mu księgę: wtedy jedynym problemem byłoby dostarczenie jej księciu Tsuomi tak, aby Kunon się o tym nie dowiedział. To akurat było do zrobienia.
Odetchnął głęboko; podmuch wiatru przyniósł od strony rzeki mokry i świeży zapach. Poczuł poruszenie przy swoim boku.
– Czy byłeś kiedyś w Rzymie? – spytała.
Otworzył oczy. Dziewczyna pochylała się nad nim w ten sposób, że przez chwilę bał się o jej piersi, mogące rozerwać wątłą materię peplos. Kosmyk jej cudownie jedwabistych włosów opadł mu na policzek.
– Tak, kiedyś, dawno temu, gdy byłem jeszcze chłopcem.
– Opowiedz mi, jak tam jest. – Tess patrzyła teraz na niego dużymi, zachłannymi oczyma. Piersi nieco się uspokoiły, nadal jednak wyglądały bardzo kusząco.
– O tym można mówić przez dzień, miesiąc lub rok. O czym by tu powiedzieć na początek?... Może o wykładanych kararyjskim marmurem termach, gdzie zażywają odpoczynku najtęższe umysły imperium, o dziesięciu gwarnych forach, na których spotykają się kupcy z całej oikumene, z całego poznanego świata? O podniebnych akweduktach, dostarczających krystaliczną wodę do białych fontann, o cyrkach i teatrach, co dnia dających inne przedstawienie? O pogańskich świątyniach, gdzie bałwochwalcy oddają cześć posągom, przedziwnie przy tym pięknym? O Palatynie, pałacu cesarza, będącym jednym z siedmiu cudów świata, o tonących w kwiatach publicznych ogrodach, gdzie najwięksi filozofowie współczesności toczą spory o istotę bytu? O różnokolorowym i różnojęzycznym tłumie, który wypełnia kamienne ulice, przyciągnięty sławą Wiecznego Miasta, o lektykach patrycjuszy, pływających pośród tłumu niczym okręty po wzburzonym morzu, o noszonych w ten sam sposób kurtyzanach, uśmiechających się do pospólstwa głośno komentującego ich urodę? O mostach, rzuconych przemyślną sztuką przez Tybr, o statkach odpływających z Ostii z rozkazami dla całego imperium? Nie, Tess, o tym nie da się opowiedzieć, to trzeba zobaczyć, nawet gdyby potem miało się nie oglądać już niczego więcej.