Выбрать главу

Plan bitwy zaskakiwał klasyczną prostotą: gdy nipuańskie centrum będzie zajęte wycinaniem Wenedów, zajmujący Samurgar Germanie wykonają manewr oskrzydlający, spychając większość wojsk nieprzyjaciela do rzeki. Została na to przeznaczona cała prawie konnica, ześrodkowana za wzgórzem. Potwierdzało to domysł Sewera, że nie przewidywano wsparcia dla walczących w pierwszej linii. To mogło się nawet udać, pod warunkiem, że Nipuańczycy połknęliby przynętę („czyli moje legiony!” – zgrzytnął w duchu z wściekłością) – i uwikłali najlepsze oddziały w walkę z wysuniętym rzymskim centrum. Ktoś to naprawdę sprytnie obmyślił.

Kiedy tak medytował nad makietą, coraz bardziej wściekły, podszedł do niego prefekt pretorianów, w czasie wojny pełniący też obowiązki szefa sztabu.

– Cesarz pragnie cię widzieć – powiedział Wibliusz Kurcjusz. – Chce omówić plan nadchodzącej bitwy.

Sewer nic nie odpowiedział, skinął tylko na Lucjusza, który wystąpił naprzód z tubusem. Wibliusz, mocno zdziwiony, wziął pismo i zaniósł je do tronu. Stał tam wraz z grupą oficerów gwardii Kuno Lichtenus, podobnie jak reszta rozproszonych po prowincjach Germanów odwołany zaraz po rozpoczęciu kampanii do bezpośredniej dyspozycji Juliana; przerażony spiskiem Afraniusza cesarz tylko im ufał bez zastrzeżeń. „Nie bez racji” – zadrwił w myślach Sewer, obserwując, jak Kuno odpieczętowuje tubus i usłużnie podaje rulon Julianowi. Ten, w miarę jak przebiegał oczyma kolejne wersy deklaracji, bladł coraz bardziej. W końcu zmiął pergamin i rzucił pod nogi.

– Zdrada! – ryknął. – Straż, aresztować ich!

Sewer podniósł ostrzegawczo rękę.

– Niech nikt się nie rusza – powiedział z naciskiem. – Mam na okolicznych drzewach kuszników, a u stóp wzgórza czeka moich pięćdziesięciu konnych. Wystarczy, że dam znak, a zginiecie wszyscy!

Pretorianin-gorliwiec, który zdążył wysunąć do połowy miecz, opadł z charkotem na kolana, dławiąc się krwią z przebitego gardła. Spod brody sterczała mu krótka strzała. Pozostali gwardziści zamarli w bezruchu, z dłońmi na rękojeściach mieczy, ale żaden nie próbował dobyć broni. Sewer podszedł wolnym krokiem do stóp tronu i spojrzał Julianowi śmiało w oczy. Nareszcie mógł to zrobić.

– Odchodzę, cezarze – rzekł, tłumiąc mimowolne drżenie głosu. – Wraz ze mną odchodzi mój lud. Obrzydła nam rzymska służba i znaki. Nie będziemy więcej walczyć za nie swoje sprawy. Nie próbuj nas zatrzymywać, myśl raczej o Nipuańczykach, którym, jak sądzę, pilno do twojej stolicy. Chcę z tobą pokoju, ale jeśli będziesz szukał wojny, to ją znajdziesz!

Palce Juliana zacisnęły się na poręczy tronowego krzesła jak szpony sępa. Początkowa bladość minęła, satyrowate oblicze pęczniało niepohamowanym, zwierzęcym gniewem.

– Sewerze Flawiuszu! – wyskrzeczał. – Niewierny psie wenedyjski! Wiedz, że dopadnę cię, gdziekolwiek uciekniesz, na tym czy na tamtym świecie...

Były namiestnik i rzymski senator obrzucił go chłodnym spojrzeniem, odwrócił się wzgardliwie i odchodząc ku podnóżu wzgórza, powiedział, choć cesarz nie mógł go już słyszeć:

– Nazywam się Dago.

Książę Tsuomi zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Siedział, a raczej po nipuańsku klęczał przy niskim, obszernym stole i z uwagą czytał raporty, podsuwane mu przez sekretarzy; co rusz przerywał i szybko dyktował rozkaz w języku nipuańskim, który natychmiast zapisywano i przekazywano dalej. Armia inwazyjna rozwijała szyki na pannońskiej równinie, między Dunajem a małą wioską Samurgar, zamienioną przez Rzymian w warowny fort, wzmocniony ziemnymi wałami i palisadą. Doszło tam do starcia lotnych zwiadowczych patroli, którymi obie strony usiłowały wybadać możliwości przeciwnika.

Marcus Corejmus spoczywał na macie, wygodnie oparty o ścianę, ubrany w biały nipuański chiton, który przyniesiono mu koło południa, wraz z poleceniem udania się do kwatery księcia. Czekali teraz razem na pojawienie się gońca od Sewera Flawiusza, gońca, który nigdy nie miał przybyć. Marcus wiedział, że lada moment Tsuomi zda sobie z tego sprawę. Śledził spod zmrużonych powiek wydłużoną smugę światła, wędrującą od południa przez komnatę; gdy dotrze do przeciwległej ściany, będzie po sprawie. Dziwna była tylko nieobecność Gajusza – widocznie natrafił na problemy z dostarczeniem manuskryptów. A może zbuntowany chrześcijanin ostatecznie zwyciężył w nim posłusznego samuraja? Tak byłoby najlepiej.

Książę Tsuomi przerwał swoje zajęcia i klasnął w dłonie. Sekretarze poderwali się na równe nogi i wybiegli z komnaty szybkim truchtem. Zostali sami.

– Zawiodłeś mnie – oświadczył książę, patrząc z pogardą na Marcusa. – Ty i ten niewdzięcznik Gajusz, który zdołał zbiec. Od jak dawna spiskowaliście przeciwko Państwu Bożemu?

Marcus zignorował te śmieszne oskarżenia. Myśli zajmowało mu coś innego.

– Błądziłem – powiedział powoli, z namysłem, wciąż niepewny słów, które wypowiadał. – Tak, błądziłem, gdym brał za dobrą monetę twierdzenia neocyników o względności bytu, o tym, że coś w określonej sytuacji może okazać się dobrem, po czym w drugiej, odmiennej, złem. Stąd prosty wniosek, że dobro i zło to pojęcia wzajemnie wymienne, nie stanowiące trwałych wartości, zatem: nie istniejące. Dobrze o tym było gadać w tawernach Calisji – wtedy, nie widząc, wierzyłem – teraz, gdy zobaczyłem, nie wierzę. To platonicy się nie mylili, mój wewnętrzny głos, dajmonion, zwany przez chrześcijan sumieniem, mówi mi, że nie sposób stanąć ponad dobrem i złem, igrać sobie nimi jak rzucaną o płot piłką. Wiem, więcej, czuję to, że cały czas błądziłem i postępowałem źle. Rzeczywistość albowiem jest z natury dwubiegunowa, i tak dobro stoi naprzeciwko zła, nigdy się z nim nie zamieniając miejscami, tak jak północ nie zamienia się z południem, a wschód z zachodem. I tu musisz wiedzieć, książę, że to właśnie wasz wyspiarski, poczęty z donatystycznej schizmy Kościół jest przykładem takiego świata, w którym to, co na górze, znalazło się na dole, a zło zostało nazwane dobrem. Odwracając te odwieczne i nienaruszalne hierarchie, znaleźliście się w konflikcie z samą Naturą, uniwersalnym porządkiem rzeczy. Jak sądzisz, jak długo jeszcze będzie ona to znosić?

Na dźwięk słowa „schizma” oczy księcia zwęziły się niebezpiecznie.

– Wiem wszystko – wyjaśnił Marcus, nareszcie spokojny i wyzbyty lęku. – Biskup Cyprian objaśnił mi istotę donatyzmu, a także źródła schizmy, która przemieniła się w jawne odstępstwo, wypaczenie idei Chrystusa, którego imię zawłaszczyliście sobie jak koniokrad cudzego wierzchowca; nie jest przecie na nim wypisane, czy został kupiony, pożyczony czy skradziony. Na takim koniu można przejechać świat cały, nigdy nie ma jednak pewności, czy gdzieś nie natknie się na właściciela.

Na te słowa książę Tsuomi wykrzywił się szyderczo, wykazując nietypowy dla Nipuańczyka brak opanowania.

– Tak, wiem, o czym myślisz: żaden właściciel nie upomni się o swoją własność, jeśli leży na podworcu z poderżniętym gardłem. Po to wszak przybyłeś do Calisji?