Выбрать главу

Książę spoważniał i wyraźnie zaciekawiony pochylił się nieznacznie do przodu, jak kura wypatrująca ziarna.

– Mów dalej – polecił.

– Czy naprawdę jesteś pewien, że wyrwałeś całe drzewo, że nie ostała się bodaj gałązka, z której w przyszłości nie odrodzi się to, co miało ulec zagładzie? Że miecz na zawsze zwyciężył miłość? Naprawdeś tego pewien, książę?

Promień dosięgał prawie do ściany. Marcus zobaczył, że ręce księcia zacisnęły się kurczowo, mnąc rozłożone na stole raporty.

– Poczynałeś sobie, przyznaję, bardzo sprytnie – ciągnął, coraz pewniejszy swych racji. – I z tymi biedakami w Calisji udało ci się nadzwyczajnie. Ale to na nic, cyprianowe ziarno wzejdzie na powrót, i to w miejscu najmniej spodziewanym. Albowiem, mój książę, wy nie możecie wygrać. Jeżeli ten świat ma mieć jakikolwiek sens i jeżeli Ten zamęczony na krzyżu był rzeczywiście synem Boga, owego jedynego stwórcy i sprawcy wszechrzeczy, wasze zwycięstwa okażą się zarazem wrotami do klęski. Nie przynosicie temu światu nic poza nienawiścią, a przecież to miłość jest zasadą, która winna go budować. Nie ma innej. Zaparł się jej Donat, zaparł i Petyliusz – dlatego i oni, i ich diabelski pomiot przepadną na wieki!

– Dość! – wychrypiał Tsuomi; żyły na szyi nabrzmiewały mu tętniczą krwią, w miarę jak słuchał bezlitosnych słów Marcusa. – Straże!

– Nie trzeba. – Marcus powstrzymał go uniesioną do góry ręką. – Jestem przecież samurajem i nie uciekłem razem z Gajuszem. Sam wiem, co powinienem zrobić.

Książę wydął pogardliwie wargi, zapewne pełen wątpliwości co do jego samurajskiego ducha, ale klasnął w ręce i kazał przynieść miecz. Wkrótce postawiono go przed Marcusem, na niewielkiej półeczce. Podjął go, wyciągnął z pochwy i popróbował ostrza. Był nie dłuższy jak dwie stopy, idealnie zdatny do zamierzanego przedsięwzięcia. Promień dotarł do przeciwległej ściany, wspiął się na nią i zaczął przygasać. Zapadał zmierzch. Marcus usiadł możliwie wygodnie na skrzyżowanych nogach, dumnie wyprostowany, tak jak samurajowie, których zdążył już wielu przy tym obejrzeć.

„Podobno najtrudniejsze jest pierwsze pchnięcie” – pomyślał, patrząc, jak drżą mu zaciśnięte na rękojeści ręce. „Do licha, przecież nie jestem jedynym filozofem, który wypruwa z siebie wnętrzności!”. Ale daleko mu było do tej żelaznej starorzymskiej cnoty, jaka cechowała Katona Młodszego, a która musiała mu być pomocna, gdy przegrany republikanin decydował się na tragiczny finał w Utyce. W lepszych czasach Marcus twierdził, że rzucanie się na miecz to dobre dla stoików, cynicy, do których przecie zawsze się zaliczał, wybierali mniej bolesne zapijanie się na śmierć. Dotknął ostrzem dołu brzucha i uczuł przez materię zimne ukłucie metalu. „Tylko pierwsze pchnięcie” – pomyślał raz jeszcze i zaciskając z całej mocy zęby, pociągnął ku sobie rękojeść.

Zrazu nie poczuł nic, potem ostre pieczenie, tak jakby wrzucono mu do brzucha rozpalone polano; stopniowo ból przygasł, a ogień zmienił się w przyjemne nawet ciepło, które wypływało z niego obfitą falą, zalewając dłonie i kolana. Ogarnęła go błogość, rozlewająca się rozkosznym dreszczem po całym ciele. Za nią szła senność, ale Marcus jeszcze nie chciał spać. Uniósł ołowiane powieki i zobaczył księcia Tsuomi, jak patrzy na niego wzrokiem zasępionym, z tlącymi się wewnątrz iskierkami niepokoju. Marcus byłby się uśmiechnął z zadowoleniem, gdyby nie zdrętwiałe, obce wargi. W tym momencie wiotczejące mięśnie rozluźniły się ostatecznie i bezwładnie padł na bok, wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami. Miecz wbił się głębiej, ale już tego nie odczuł. Resztką sił wpatrywał się w topniejący na ścianie promień słonecznego światła, a przed oczami przewijało mu się całe życie: beztroskie dzieciństwo w wenedyjskiej rodzinie, gimnazjon, stypendium w Parisii, praca w bibliotece w Calisji, pijatyki w tamecznych karczmach, Quietus, mordowany przez zamaskowanego Gajusza, Cattigara i mnich mielący modły, Cyprian mówiący o donatystach, spadająca głowa Koreańczyka, pani Taiko zdejmująca peplos... Promyk bladł i falował, obrazy stawały się przezroczyste, a Marcusowi wydawało się, że gdzieś odpływa, coraz mniejszy, jak kropla istnienia znikająca w rzece zmienności, że odchodzi w daleką, wielką i chłodną ciszę, w ciemność i bezruch, jaki obiecywali epikurejczycy. Ale przecież nie tego pragnął; ostatek gasnących myśli skupił w jeden krzyk, jeden wyrzut:

”Quietusie, oszukałeś mnie!”

I wtedy zobaczył światło.

VII. Wenedowie

Straty Rzymian od początku bitwy należy szacować na trzy pełne legiony. Najbardziej ucierpiały legie germańskie, broniące fortu. Straty wojsk Nipu należy szacować podobnie. Centrum bitwy przesunęło się na wzgórze Samurgar. Do wieczora, mimo zaciętych walk, żadna ze stron nie zyskała wyraźnej przewagi. Bitwa wygasła o zachodzie słońca, a wojska w dobrym porządku cofnęły się na pozycje wyjściowe...

Przestał czytać, złożył raport w kwadrat i schował w kieszeni pasa. Stał na zboczu góry i zasępiony patrzył na ciągnące doliną legiony. Długi wąż, złożony z ludzi, wozów i koni, wił się na przestrzeni wielu mil, wzbijając tumany kurzu. Szli cierpliwie i wytrwale, mimo że dobiegał końca czwarty dzień od opuszczenia rzymskiego obozu pod Samurgar, a drugi od rozpoczęcia bitwy. Wedle regularnie przynoszonych przez kurierów wieści od pozostawionych tam szpiegów, starcie na pannońskiej równinie było nadal nie rozstrzygnięte: ani Nipuańczycy nie zdołali zaciekłymi atakami przełamać linii wojsk rzymskich, ani Rzymianie zepchnąć przeciwnika do Dunaju. Zmagania skoncentrowały się wokół zamienionej w fort wioski, która wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, ciągle zdobywana i odbijana. Raporty donosiły o tysiącach poległych, wał trupów zasypał fosę i dosięgał połowy palisady. Walka była tak wyrównana, że zmagania mogły potrwać jeszcze kilka dni. Wyglądało na to, że ktokolwiek zwycięży w tej pyrrusowej bitwie, będzie bardzo osłabiony, prawdopodobnie przez co najmniej kilka miesięcy niezdolny do większych działań ofensywnych. To akurat było Sewerowi bardzo na rękę, potrzebował bowiem czasu, bez którego nie potrafi się obejść nawet bóg, mający za zadanie stworzenie nowego świata. A on przecież nie był bogiem.

„Oto wrota do mojego kraju” – myślał, spoglądając na rozległą nieckę, wyżłobioną między dwoma pasmami Karpat. Jej środkiem biegła Via Venedia, główny szlak łączący Calisję z zachodnią częścią Bohemii i dalej, z resztą dróg imperium. Jak pępowina, wiążąca dziecko z matką. Gdyby mógł, przeciąłby ją raz na zawsze, jednym uderzeniem miecza, jak Aleksander Macedończyk węzeł gordyjski. „Zaprawdę, Wenedowie, wasza godzina wybiła i najwyższy czas po raz wtóry się narodzić!” – wiedział to już, gdy rzucał wyzwanie Julianowi.

„A kimże właściwie są Wenedowie?” – to pytanie nie opuszczało go od chwili, gdy spotkał w Panteonie błądzącą duszę Quietusa; a może był to mimo wszystko twór jego imaginacji? Niemniej jednak pytanie pozostało, wraz z dręcząco niejednoznaczną odpowiedzią. Co bowiem kryło się za tą plemienną nazwą? Z jednej strony byli to zlatynizowani od stuleci mieszkańcy miast, z drugiej zaś Sklawinowie z zapadłych w borach wsi, tacy sami jak przed czterema wiekami, gdy do puszcz nad Vistulą dotarły pierwsze rzymskie poselstwa. Tam wciąż mówiono po sklawińsku i oddawano cześć starym bogom, z których pokpiwali sobie kosmopolityczni mieszczanie. Jak zespolić ze sobą te dwa obce sobie żywioły, jakim sposobem je scalić, aby uzyskać zupełnie nową jakość, nową potęgę, która sprosta wyzwaniom przyszłości. Ciemnej i niejasnej, choć na pewno wypełnionej ogniem i krwią. To nieistotne, kto zwycięży na samurgarskiej równinie. Każdy zwycięzca prędzej czy później obróci się przeciwko Wenedom, bo niezależność jest śmiertelnym wrogiem tyranii – tak rzymskiej, jak i nipuańskiej.