Wiedzieli o tym ci, których zwołał na naradę zaraz po powrocie od cesarza. Zasiedli obyczajem przodków szerokim kręgiem wokół ogniska, od prawej ręki księcia, w kolejności starszeństwa i godności: najpierw Wartosław, potem Ziemomysł, dowódca Legii Polonia, Wrocisław, dowodzący Silezjanami, Przemko, młody, ale bardzo ambitny legat, mający pod sobą Legię Mazovia. Dalej szli legaci pomocniczy i ważniejsi trybunowie. Poranny entuzjazm, który wybuchł w wojsku na wieść o przywróceniu księstwa, znacznie ostygł, zwłaszcza wśród oficerów. Ci zdawali sobie sprawę, że radosne krzyki niczego im nie zapewnią, a deklaracja niezależności w istocie oznaczała rzucenie się w mętny żywioł światowej polityki, czego się w głębi duszy obawiali. Przemawiał w ich imieniu Wartosław, najbardziej pośród całej starszyzny poważany.
– Książę, panie i władco – zwracał się wprost do Sewera. – Cóż mamy dalej czynić? Jak ocalić nasz lud przed zemstą Rzymian? Czyż zdołamy się oprzeć tak wielkiej potędze? A co się stanie, jeśli zwycięży cesarz Nipu? Czy i z nim będziemy musieli walczyć? A może najlepiej porzucić nasze sadyby nad Vistulą i czym prędzej odejść daleko na wschód, do kraju, skąd, jak prawią legendy, przybyliśmy przed wiekami? Jaki będzie los nasz, książę?
Sewer nie odpowiedział, zapadła cisza, słychać było jeno strzelanie polan w ognisku. Starszyzna w milczeniu trawiła słowa Wartosława; wielki oboźny mówił głośno to, o czym inni po cichu myśleli. Sewer był świadomy, że jego wojowie bali się niewiadomej przyszłości. Imperium, mimo wszelkich niedoskonałości, dawało bezpieczeństwo i pewność jutra. Zawsze w chwilach niebezpiecznych Rzym, acz niechętnie, okazywał w końcu pomoc. To jarzmo bezsprzecznie miało swoje zalety – każdy wół, choć narzeka na ciężką pracę, cieszy się z powrotu do ciepłej obory, gdzie czeka na niego żłób pełen paszy. Taka jest już ludzka natura, której nie sposób zmienić choćby nie wiadomo jak szumnymi deklaracjami.
Wtedy, w tej pełnej ciężkiego milczenia ciszy, wystąpił na środek kryjący się do tej pory w mroku Tytus, dzierżący przed sobą srebrny, wysadzany rubinami krzyż, który owego pamiętnego i tak brzemiennego w skutki dnia otrzymał od Marcusa. Uczynił nim znak nad zebranymi.
– Ufajcie potędze i mocy Ducha Bożego – oznajmił głosem pełnym siły i pewności. – On doda wam otuchy i podniesie zwątpiałe serca. Jeśli go przyjmiecie, uwierzycie. Wyrzekając się pogańskich błędów, będziecie mogli bez strachu zmagać się z całym światem. Albowiem wielka jest moc Słowa Bożego, zdolna góry przenosić i zawracać rzeki!
Wojowie słuchali w zadziwieniu, nie śmiąc przerywać świętemu szaleńcowi, za jakiego go powszechnie brali – poza jednym, Przemkiem, w którym młodość współgrała z zapalczywością.
– Cóż nam za bajdy pleciesz, chrześcijaninie?! – zakrzyknął drwiąco. – Moc i potęga, powiadasz? A przecie po twoich pobratymcach nie został nawet popiół! Cóż nam po takim bogu?
Tytus stał spokojnie, chłodno przyglądając się rozgorączkowanemu legatowi.
– Mówisz, że popiół? – odezwał się. – Zobaczmy zatem. Pytam, kto z was, tu zebranych, wierzy, że Quietus umarł, bo przynosił Wenedom Słowo od ich bogów? Tu mylicie się, tak naprawdę było to bowiem posłanie od mojego Boga, jedynego i prawdziwego... Któż z was zatem wierzy, że Quietus wróci, aby ogłosić wam Słowo?
Wezwanie to zawisło nad nimi w martwej ciszy.
Wtem, po nieznośnie długim wahaniu, podniosła się nieśmiało w górę jedna ręka, potem druga, trzecia... A Sewer podniósł oczy ku rozgwieżdżonemu niebu, bezradny i ogarnięty zniechęceniem – zrozumiał, że wybór, o którym sądził, że ma już go za sobą, wciąż jeszcze nie został dokonany.
„Trzeba im wielkiej, porywającej idei” – myślał później, wpatrzony w dogasające ognisko. „Idei, wokół której mogliby się zjednoczyć: i ci ze zlatynizowanych miast, i ci ze sklawińskich wiejskich przysiółków. To musi być idea prosta i jasna, zrozumiała dla każdego, trafiająca nie tyle do umysłów, ile do serc, potrafiąca je rozpalić i unieść ku wielkim przeznaczeniom. Coś, co zdołałoby zastąpić obalony mit Imperium Romanum. Tylko co może być taką ideą?”. Przypomniał mu się Dagon – czy on wtedy, trzysta lat temu, był jej świadom? Czy dlatego przyjął naukę Chrystusa?
Imperium Rzymskie prędzej czy później rozpadnie się, niezależnie od wyniku bitwy pod Samurgar, nikt rozsądny nie żywił co do tego żadnych złudzeń. Wenedowie, czy chcieli czy nie, byli skazani na samodzielność. Cóż mogli uczynić w tej sytuacji? Zbudować imperium własne. Sewer często dawnymi czasy rozmyślał o tych niezmierzonych przestrzeniach nad Borysthenesem, zaludnionych przez ich sklawińskich pobratymców, Dulebów, Drewlan, Tywerców, a także o setkach nieznanych plemion, koczujących na stepach ciągnących się nad Tanais i Rha, sięgających brzegów Pontus Euxinus i Mare Caspium. A gdyby tam obrócił siłę Wenedów, wspomożoną rzymską cywilizacją, i zagospodarował te urodzajne przestrzenie? Sklawińskich braci można by przekonać do idei wspólnego państwa, innych podbić, i stworzyć wielką wschodnią potęgę, z którą każdy pan Zachodu musiałby się liczyć... Tak sobie wtedy marzył przy dogasającym ognisku, pewien, że jednego Wenedom zrobić nie wolno – czekać, aż decyzję podejmą inni.
Koń wierzgnął pod nim niecierpliwie, znudzony bezruchem, a Sewer wrócił do spraw dnia dzisiejszego, znacznie bardziej naglących. „Trzeba tu wybudować warownię” – stwierdził, badając uważnie przeciwległe zbocze. „Zdolną do długiego, wielomiesięcznego oporu, która by zamknęła to przejście przez Karpaty, najkrótszy szlak wiodący z południa do Wenedii”. Jeśli zwycięzca spod Samurgar zdecydowałby się na wojnę, to najpewniej nadciągnąłby tą drogą. Reszta to kwestia czasu oraz wojennego szczęścia.
Dźgnął ostrogami konia i zaczął powoli zjeżdżać w dół zbocza, gdzie na połoninie nieopodal traktu rozłożył się jego sztab. Chciał polecić, aby kilka kohort korpusu inżynierskiego, wraz z częścią Legii Silesia, wycofało się z szyku i zabrało natychmiast do kopania fosy i wznoszenia fundamentów. Do zimy musiały powstać główne umocnienia.
Kiedy zjechał niżej, z rzadkiego zagajnika, obrastającego podnóże góry, wyszła ku niemu Klaudia. Dobrze pamiętał, w jak strasznym stanie była wówczas, gdy prosto z gościńca zjawiła się w jego namiocie, ledwo przytomna ze zmęczenia. Teraz na jej policzki wróciły rumieńce, sprawiała wrażenie świeżej i kwitnącej, bardziej nawet niż za swych najlepszych dni w Rzymie. Głowę przyozdabiał jej wianek, a w ramionach trzymała pęk polnych kwiatów. Bosa, w luźnym peplos, wyglądała jak majka ze sklawińskich legend, opowiadanych mu w dzieciństwie przez piastunki.
Ściągnął cugle i zeskoczył z konia. Klaudia podeszła bliżej i z uśmiechem wyciągnęła ku niemu kwiaty. Wziął jeden i powąchał, rozkoszując się przez chwilę słodką wonią; łąki w Wenedii pachniały najpiękniej, nie umywały się do nich najurokliwsze zakątki Capui czy Kalabrii. Szli obok siebie w stronę gościńca, trochę onieśmieleni, jak para niewinnych narzeczonych.
– Modlę się za ciebie, Sewerze – powiedziała kurtyzana, patrząc na niego z mieszaniną czułości i współczucia – abyś i ty doświadczył miłości prawdziwej, aby twe serce otwarło się na prawdę Chrystusa.
Przystanął, szczerze zdumiony. Zaraz potem, z trudem zachowując powagę, parsknął zduszonym śmiechem. No tak, Tytus nie próżnował. W czasie odwrotu spod Samurgar jechał z Klaudią na jednym wozie. Swoją drogą to dobrze, że zabrał go ze sobą: gdyby dalej działał pośród rzymskich ladacznic z podobną skutecznością, tameczni sutenerzy niechybnie by go ukamienowali.