Выбрать главу

– Tak, nawróciłam się – dodała Klaudia, uprzedzając jego pytanie. – Ten święty człowiek uświadomił mi ogrom moich grzechów i wskazał drogę do zbawienia. I ty możesz na nią wstąpić, jeśli zechcesz. Trzeba mu tylko uwierzyć.

Sewer Flawiusz westchnął, ogarnięty nagłą melancholią. Czy aby nie za późno na zmianę skóry? Pierwej musiałby się wyrzec sceptycznego racjonalizmu, stanowiącego od wielu lat fundament jego poglądów na świat, a nie wyobrażał sobie innego. Tytus uparcie powtarzał, że w kwestiach wiary w jego Boga rozum tylko przeszkadza. „Przestań myśleć, a zacznij wierzyć. Wiara jest czystym źródłem, w którym człowiek obmywa swą duszę. Jednak, aby się w nim zanurzyć, musisz odrzucić wszelkie wątpliwości” – mówił bez ustanku, na co Sewer niezmiennie reagował sardonicznym grymasem niedowierzania. Przybysz z Nipu bezceremonialnie stawiał na głowie tysiącletni przeszło dorobek filozofii. Dla niego Sokrates, Platon czy Arystoteles nigdy nie istnieli, wraz z wypracowanymi przez nich prawidłami logicznego i krytycznego rozumowania. Być może miał to być podstawowy rys nowych czasów. I zarazem największy problem dla ludzi jego pokroju. „Imperium Romanum już prawie nie istnieje, ale co zrobić z Rzymianami?” – zapytywał się w duchu. Nie ulegało wątpliwości, że był człowiekiem starej epoki. „Czy naprawdę mogę zrzucić starą skórę i zostać kimś innym?”

Wyszli na małą polanę, tuż obok drogi. Siedział tam na samotnym polnym kamieniu Tytus, z nieodstępnym Nipuańczykiem Gajuszem przy boku. Ten młody Nipuańczyk, którego przyjmował jako posła sioguna, przybył do wenedyjskiego obozu w nocy poprzedzającej dzień wymarszu, żądając widzenia z chrześcijaninem. Tytus zamknął się z nim w namiocie. Rozmawiali długo, do świtu. Sewer nie wiedział, co sobie powiedzieli, w każdym razie od tego czasu Gajusz nie odstępował Tytusa na krok, wszędzie mu towarzysząc. „Też go nawrócił?” – dziwił się Sewer, ale nie widział powodu, aby temu przeszkadzać.

Chrześcijanin trzymał na kolanach czarną skrzynkę, zawartość której uważnie przeglądał. Były to, jak zauważył Sewer, same zwoje, bardzo wiekowe, spisane na kruchym, zupełnie zżółkłym egipskim papirusie.

– Będziesz je musiał dać do przepisania na pergaminie – zauważył, podchodząc bliżej. – Mamy w Calisji znakomitych kopistów, nie gorszych od rzymskich.

– Tak uczynię – odparł Tytus. Wyciągnął ze środka zwitek pergaminowych karteluszków, na pewno zapisanych niedawno, sądząc po niewyblakłym, wciąż czarnym inkauście. Kartkował zszyty plik z niejakim zadziwieniem, podczytując tu i ówdzie po parę słów. Sewer, zaciekawiony, zerknął mu mimochodem przez ramię. Wydało mu się, że rozpoznaje charakterystyczne, ostro pochylone pismo Corejmusa. Chciał w pierwszym porywie sięgnąć po rękopis, ale po chwili zrezygnował; w gruncie rzeczy nie miało to już żadnego znaczenia.

– Tytusie, Marcus rzekł mi na odchodnym, że wiesz, dlaczego zabito mego przyjaciela, Quietusa?

Chrześcijanin uniósł głowę i marszcząc brwi, zastanawiał się nad odpowiedzią. W tym momencie na polanę wpadł zadyszany Lucjusz, machając rękoma i wykrzykując coś niezrozumiale. Dobiegł do nich i zatrzymał się, wskazując za siebie; dyszał ciężko, nie mogąc złapać tchu.

– Jakieś nowe wieści? – spytał Sewer.

Sekretarz kiwnął potakująco głową.

– Przybył goniec od cesarza – wysapał. – Z pismem. Może Julian chce zgody i pokoju?

– Wątpię – mruknął Sewer. – A co z bitwą?

– Kurier mówi, że kiedy odjeżdżał, wciąż trwała. Chcesz go widzieć?

– Tak, niech przyjdzie.

Lucjusz gwizdnął przeciągle i na polankę weszło trzech wojów, prowadząc między sobą niewysokiego człowieczka w stroju cesarskiego kuriera, z twarzą szczelnie przysłoniętą chustą, od kurzu zapewne. W jego ruchach i postaci było coś znajomego, czego Sewer nie mógł jednak skojarzyć. Także Lucjusz czujnie przyglądał się przybyszowi, zdezorientowany i chyba zaniepokojony. Obaj pomyśleli o tym samym.

– Obszukaliśmy go bardzo starannie – powiedział sekretarz. – Nie ma przy sobie broni.

Posłaniec wyjął wetknięty za pas pozłacany tubus, w jakich kurierzy rozwozili pisma podpisane osobiście przez cesarza. Człowieczek, zobaczywszy Sewera, skłonił mu się głęboko i, nadal z tubusem w ręku, szedł ku nim, nie czekając, aż zgodnie ze zwyczajem przejmie pismo sekretarz. Sewer zbladł nagle, tknięty mrożącym szpik w kościach podejrzeniem.

– Niech odsłoni twarz! – krzyknął.

Lucjusz, który ruszył na spotkanie posłańca, desperacko próbował się na niego rzucić, ale ten nadzwyczaj zręcznym ruchem odtrącił sekretarza, wywracając go na trawę, i podniósł wyżej tubus. Coś w nim zgrzytnęło – rozległ się cienki świst, a Sewer złapał się za brzuch i z jękiem opadł na trawę.

Pocisk przemyślną sztuczką ukryto wewnątrz tubusu z rzekomym pismem od cesarza. Posłaniec odrzucił niepotrzebną już kuszę i rzucił się w bok, nurkując w krzaki zagajnika. Gajusz był jednak szybszy – nim ktokolwiek zdążył zareagować, błyskawicznie wyciągnął swój zakrzywiony miecz i cisnął nim w napastnika jak oszczepem. Trafił dokładnie między łopatki.

Kiedy Sewer Flawiusz otworzył oczy, zobaczył nad sobą zatroskaną twarz Tytusa. Chrześcijanin uśmiechał się do niego krzepiąco.

– Bądź dobrej myśli, bracie – powiedział. – Zaraz przybędzie medyk.

– Dobrze – szepnął. Nie czuł właściwie bólu, jedynie przyjemne nawet odrętwienie, rozlewające się z wolna na całe ciało. – Kto to był?

– Pies gończy Kunona, niejaki Paolos – usłyszał nabrzmiały gniewem głos Lucjusza. – Od razu wiedziałem, że coś jest z nim nie w porządku. To dlatego zakrył twarz. Moja wina, powinienem go sprawdzić. Bodajbym przepadł w Hadesie z tą moją nieszczęsną głupotą... – jęczał, bijąc się w pięścią w czoło.

– Nieważne. – Sewer próbował się uśmiechnąć, aby go pocieszyć, ale pewnie nic z tego nie wyszło. Twarz zaczynała mu drętwieć. – Wezwij do mnie Wartosława i starszyznę.

Teraz pochylał się nad nim medyk, z chmurną twarzą. Obmacywał mu brzuch; kiedy jego palce dotknęły strzały, Sewer syknął z bólu, który przeszył go rozpalonym żądłem od stóp do głów. Ręce medyka cofnęły się i znów czuł tylko błogie odrętwienie.

– I co o tym sądzisz? – zapytał Lucjusz.

– Niedobrze. Pocisk wszedł głęboko, uszkodził wątrobę i dolny płat płuc. Krew wypływa do wnętrza ciała. – Medyk, wyraźnie przygnębiony, nie starał się ukryć bezradności.

– Wyjmij to świństwo i opatrz rany!

– Jeśli to zrobię, to wykrwawi się na śmierć w niecałą kwadrę. A tak ma trochę czasu, jeśli nie będzie się go ruszać.

– Człowieku, na co?! – w głosie Lucjusza brzmiało prawdziwe przerażenie.

– Na rozliczenie się ze światem.

Sewer słyszał, jak medyk oddala się, mamrocząc pod nosem lekarskie formułki.

– Gdzie Wartosław? – jęknął. Sam czuł, że nadchodzi koniec. Odrętwienie, tak początkowo przyjemne, zmieniało się w lodowaty chłód, postępujący od nóg ku sercu. Zrozumiał, że musi się pośpieszyć.

– Już idzie.

Wojowie otoczyli go zwartym kręgiem. Popatrzył na ich surowe, posępne twarze; Wartosław ukradkiem ocierał łzy. „Ten był mi naprawdę wierny” – pomyślał, mając nadzieję, że wygląda dość godnie jak na umierającego księcia.

– Wartosławie, zdejmij mi pierścień – rozkazał. Sam powinien to zrobić, ale nie potrafił ruszyć zdrętwiałymi rękoma.

– Panie, nie powinieneś...

– Czyń, co ci mówię. Mój czas się kończy. Zbliż się, Tytusie.

Chrześcijanin znowu pochylił się nad nim, usiłując za sztucznie pogodną twarzą ukryć stroskanie. W ręku dzierżył srebrny, rozmigotany krzyż. Widział go jakby przez gęstą mgłę, wydał mu się ogromny, i jakby przesłaniający świat.