– Sewerze Flawiuszu, nie godzi się, abyś odchodził z tego świata bez błogosławieństwa Bożego i odpuszczenia grzechów...
– Nie teraz, Tytusie. Wartosławie, podaj mu pierścień. Niech go założy.
„Ten kawałek miedzi to był przecież znak od ciebie, Dagonie? Po cóż innego miałby do mnie wracać po trzech wiekach, jeśli nie jako wskazówka? Któż inny, jeśli nie ten, który mi go przyniósł, jest przyszłością Wenedów? To tego wyboru ode mnie żądałeś, Quietusie? Na to się miałem zdecydować? Czy to, co się teraz stało, ma być też i dla mnie najlepszym wyborem?” – nadal nie wiedział, jak odpowiedzieć na te dręczące go pytania. A czasu miał coraz mniej.
Starszyzna patrzyła to na siebie, to znów na niego w skrajnym zdumieniu. Tytus obracał w ręku pierścień, niepewny, czy powinien włożyć go na palec.
– Naprawdę tego sobie życzysz, książę? – zapytał Wartosław z niedowierzaniem.
– On będzie waszym księciem. Niniejszym czynię go swoim dziedzicem i oddaję władzę nad Wenedią. Nakazuję, abyście okazali mu posłuszeństwo, tak jakbyście byli mnie posłuszni, nawet jeśli każe wam czynić rzeczy dziwne i niezrozumiałe. Jest on wysłannikiem nowego boga, którego przyjmiecie i czcić będziecie wedle jego nauk. To dobry bóg, który był też bogiem Quietusa, przyniesie wam szczęście i pomyślność. To więcej niż ja mógłbym wam dać kiedykolwiek...
Pragnął mówić dalej, ale zabrakło mu tchu. Zimna fala zdawała się docierać do serca. Ogarniało go wielkie znużenie, jak po nieskończenie długim biegu. Oddychał z coraz większym trudem, nic już prawie nie widząc.
– Gdzie jest Klaudia? – Nie wiedział, czy go jeszcze słyszą, ale uczuł na wargach coś słonego, jej łzy. Całowała go gorączkowo. – Wiele mam win wobec ciebie... Czy mi wybaczysz?
– Sewerze, nie umieraj! – Łkała rozpaczliwie.
Chciałby dotknąć jej po raz ostatni, ale było na to za późno. Chłód objął oba ramiona i sięgał po serce.
– Kocham cię, kocham – szeptała, tuląc się do niego coraz mocniej.
– Odstąpcie – usłyszał głos Tytusa. – I dajcie mi wody.
Klaudia uniosła mu nieco głowę, a chrześcijanin ukląkł nad nim i umaczawszy palce w naczyniu z wodą, uczynił na jego czole znak krzyża.
– Dagonie, ja ciebie chrzczę, w Imię Ojca i Syna i Ducha. Amen. Niech Pan przyjmie duszę twoją.
Sewer zamknął ciążące mu zbytnio powieki. Przenikliwe zimno z piersi wędrowało ku głowie.
– Wiem – wyszeptał.
– Co takiego? – To pytał Lucjusz, którego uszy czuł tuż przy swych drętwiejących wargach.
– Dlaczego umarł Quietus.
– Dlaczego?
Ale Sewer Flawiusz nic więcej nie powiedział – odetchnął po raz ostatni, po czym spokojnie, wyzbyty lęku, pogrążył się w ogarniającą go ciemność, zupełnie jakby oczekiwał go zwykły, codzienny sen. W ostatnim przebłysku myśli, na granicy jawy i mroku, poczuł żal, że jej tego nie powiedział. Bo przecież też kochał.
Na stoku góry, dokładnie tam, gdzie zmarły książę Wenedów zamierzał wybudować graniczną twierdzę, stało dwóch młodych ludzi, jeden ze srebrnym krzyżem w ręku, drugi z wygiętym nipuańskim mieczem.
– Zatem dokonało się – powiedział ten z mieczem. – Ziarno zostało na powrót zasiane. Czy jednak aby dobrze wybraliśmy miejsce? Czy Słowo rzeczywiście rozkrzewi się pośród tego dzikiego i zepsutego ludu, który jeszcze sam nie wie, kim jest i czego chce od świata? Czy znowu nie zmarnieje, jak za pierwszym razem?
Drugi młodzieniec odwrócił oczy od maszerujących gościńcem żołnierzy. Uniósł dłoń z krzyżem i zakreślił w powietrzu znak nowej wiary, błogosławiąc ludzi i kraj, ku któremu zmierzali.
– To wie tylko Bóg – odrzekł. – Stanie się to, co przeznaczyła Opatrzność. Przecież ci mówiłem, Gajuszu, iż należy jej ufać bez zastrzeżeń.
Nipuańczyk westchnął i spoglądając ku zachodzącemu słońcu, zapytał:
– I cóż dalej poczniemy, ojcze Tytusie, dokąd stąd pójdziemy? Do Nipu? Do Rzymu?
Tytus nie odpowiedział. Patrzył, jak na drogę opada chmura kurzawy, wzniecana przez ciągnące na północ legionowe kolumny.
– Do Rzymu? – zapytał znowu Gajusz.
– Nie, przyjacielu. – Chrześcijanin ujął mocniej krzyż. – Nie do Rzymu. Do Wenedii.
Na drogę wciąż opadał pył i kurz.
Wrocław-Kłodzko-Wrocław 1990-1996