Выбрать главу

Pochyliła się jeszcze bardziej; jej oczy niemal go pochłaniały, ogromne i zafascynowane – tak, Rzym działał swoją nieodpartą magią równie mocno na calisyjskie kurtyzany, jak i wiejskie dziewki, choćby i chrześcijanki. Uczuł na wargach dotyk jej chłodnych ust. Smakowała i pachniała inaczej niż dziewczyny, które dotąd znał – dziewoje z karczmy zalatywały cały czas pivem i kapustą, wytrawne zaś służebnice publicznej miłości wstrętnym dla niego piżmem i zepsutymi olejkami. Tess pachniała wodą i nasłonecznioną trawą, a smakowała jak słodka gorycz dojrzałego jabłka. Całował ją długo i namiętnie. Wsunął rękę pod suknię, gładząc pełne i twardniejące pod jego dotykiem piersi – miała cudowne sutki, wspaniałe, kształtne i wrażliwe. Westchnęła głęboko i opadła na wznak, uległa i gotowa.

– Czy przyjdziesz do mnie dzisiejszej nocy?

– Czy zabierzesz mnie do Rzymu?

Uczta dobiegała końca; znużeni biesiadnicy pojedynczo lub parami rozchodzili się do chałup. Ostatni był Teodoros, który żegnając się wylewnie, wciąż patrzył przepraszająco na Quietusa. Zostali tylko we dwóch z Gregoriusem. Siedzieli czas jakiś w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w płomienie dogasającego ogniska.

– Często myślałem, mój drogi Fulwiuszu – odezwał się Gregorius – o tym, w jak straszny sposób zakończyły się dzieje naszego Kościoła. I zastanawiałem się, ile było w tym naszej winy. I im częściej o tym ślę, tym widzę ją większą. Przecież wtedy, przed krwawą łaźnią zgotowaną Kościołowi przez Apostatę, i nam zdarzało się popełniać uczynki zgoła straszliwe: niszczono pogańskie świątynie, kamienowano ich kapłanów, wbijano pogan na pale, niekiedy całe wsie. Przed pogaństwem postawiono wybór: przyjąć krzyż lub zginąć. Nic stąd dziwnego, że odpowiedziano w tak okrutny sposób. Tak naprawdę to Apostata odwrócił tylko żądanie chrześcijan; i on zażądał, aby uznać jego bogów lub zginąć. Tak tedy poległ Kościół, ponieważ stał on na zasadzie, że nie może być cudzych bogów przed tym Jedynym i Prawdziwym.

I powiem ci, Fulwiuszu, iż wydaje mi się, że tamtejszy Kościół popadł w grzech pychy, którą daje poczucie ziemskiej siły i władztwa: oto zdało się naszym braciom, że nie ma po co nawracać słowem, skoro można to o wiele skuteczniej czynić mieczem; po co chrzcić wodą, skoro można krwią. Tak też i czynili, niepomni, że odchodzą od nauk naszego Nauczyciela, który przecież głosił miłość, nie nienawiść. Mówił o tym, by miłować nieprzyjacioły swoje. Bo przecież to właśnie miłość była tą najważniejszą rzeczą, którą On przyniósł ze sobą na nasz nieludzki, umęczony świat.

Tej miłości się zaparto; i popłynęła krew najpierw pogan, a potem chrześcijan. Mam przekonanie, nie, jestem pewien, iż była w tym ręka Boskiej Opatrzności, która, zważywszy na szali dobre i złe uczynki, osądziła swój Kościół tak samo, jak przedtem, dawno temu, osądziła Sodomę i Gomorę. I spuściła swój karzący gniew w postaci Apostaty i dzikich wenedyjskich legionów. Dla Kościoła przyszedł czas zgonu i ciemności.

Nie dla wszystkich jednak: nas przecież ocalono i pozwolono przeżyć w tych zapomnianych wenedyjskich puszczach, pod bokiem naszych katów. Wiele razy pytałem się, a i czynili to moi przodkowie, po co właściwie? Po cóż ta mała gmina, to światełko wiary prawdziwej w morzu zwycięskiego pogaństwa? Czy mamy być ostatnimi przeznaczonymi na zatracenie, czy też zarodkiem wtórego, odnowionego Kościoła? Bo też i taki mógł być Boży zamysł. Nie wiedziałem nic aż do dzisiaj. Od dawna czekałem na znak mający objaśnić mi tę tajemnicę. Nie na próżno. Tak, ty jesteś tym znakiem!

Nie głosiliśmy tutaj Słowa Bożego, zbyt strachliwi, cały czas drżący o życie. Uważaliśmy, że naszym zadaniem jest przechować je jak najdłużej, aż On sam zdecyduje, co czynić dalej. Otrzymasz zatem Słowa naszego Pana, skoro taka jest Jego wola. Wierzę, że przybyłeś tu, aby dać podwaliny pod budowę nowego Kościoła. Widocznie czas kary i pokuty dobiegł końca. Mogę umrzeć spokojnie, pewien, że w dalekich krajach znowu zabrzmi Słowo Jego mądrości i miłości. Pamiętamy bowiem legendę, mówiącą o ostatnim z chrześcijańskich biskupów, Sylwaniuszu, który w czasie największych prześladowań miał sen. W śnie tym przyszedł do niego nasz Pan i Nauczyciel i rzekł mu: „Nie płacz, Sylwaniuszu, albowiem zapisane jest, że Słowo pierwej zatoczy krąg, a potem na wieki wieków stanie się Ciałem”. Wygląda na to, Fulwiuszu, że ów czas się zbliża.

Księgi otrzymasz jutro, gdyż chcemy się jeszcze przy nich pomodlić po raz ostatni.

Quietus słuchał opowieści Gregoriusa wstrząśnięty do głębi; nie wiadomo skąd nabrał irracjonalnego przekonania, że starzec mówi prawdę, że w istocie chodzi tu o nowy Kościół i Słowo ich boskiego Nauczyciela. ”Brednie, stary bredzi jak najęty, to i mnie się udzieliło” – perswadował sobie w duchu, usiłując zagłuszyć płynący z wnętrza głos. W mowie starego chrześcijanina czuł tajemną moc, pewność absolutnej, boskiej racji. Wiedział, że nie powinien go słuchać, bo przecież w interesach nie ma sentymentów ani tym bardziej miłości. Ani wiary, ani nadziei, ani miłości. „Skąd mi to przyszło do głowy?” – zdziwił się. I nagle z całych swoich sił zapragnął powiedzieć tamtemu prawdę. Nim zdążył się zastanowić, już mówił:

– Ojcze Gregoriusie, ja...

– Wiem, co chcesz powiedzieć – przerwał mu starzec, uśmiechając się tajemniczo. – I powiadam ci, odrzuć wątpliwości i czyń, co ci poruczono. Jesteś tylko narzędziem Opatrzności, jako i ja, pamiętaj o tym, nawet gdybyś nie zdołał pojąć istoty tego, co czynisz. Zwłaszcza wtedy.

Quietus zamarł, zdjęty paniką – czyżby Gregorius o wszystkim wiedział? Jakim sposobem? I ot tak sobie godził się z tym, dając się podejść jak dziecko?

Starzec wstał i przeciągnął się, potem wylał resztkę wody ze swojego kubka na dogasające ognisko.

– Późno już, idźmy spać. Do pierwszych kurów niedaleko.

Odszedł i Quietus został sam. Głowa huczała mu od sprzecznych myśli. O co właściwie Gregoriusowi chodziło? Czyżby wiedział o sprawie więcej niż on? Czyim w takim razie stał się narzędziem? Chrześcijańskiej Opatrzności czy nipuańskiego księcia Tsuomi? A może znaczyło to to samo? „Nie, to nonsens” – szepnął do siebie i wzdrygnął się, ogarnięty nagłym chłodem. Zapadła głęboka noc. Podniósł się i poszedł na kwaterę, na to samo poddasze, co i wprzódy. Kiedy wdrapał się na górę, wyczuł, że jest tam ktoś jeszcze. Zamarł w bezruchu, oczekując najgorszego.

– Tutaj jestem – usłyszał dobiegający od posłania głos Tess.

Przed nim, na przedłużeniu opadającej w dół Via Germania, widniała, szeroko rozłożona nad rzeką, zbudowana rękami rzymskich architektów Calisja, niegdyś drewniane grodziszcze jego sklawińskich przodków, od trzech wieków stolica prowincji Wenedia. Nigdy jeszcze nie czuł takiej nienawiści do tego miasta jak dzisiaj. Opanowało go nieprzeparte pragnienie, aby, omijając je szerokim łukiem, skierować konia na Via Nova i pognać szalonym galopem ku spieczonym stepom Wschodu, tak daleko jak to będzie możliwe. Nie uczynił tego jednak – ukryty w gromadzie zdążających na targ wieśniaków przekroczył miejskie rogatki.

U Agamemnona jak zwykle bawiono się wesoło, karczmę zapełniał tłum żołnierzy, scytyjskich kupców i flisów pławiących drewno do Truso. Nie brakło też Marcusa Corejmusa – filozof zachłannie miętosił właśnie piersiastą karczemną dziewkę. Ujrzawszy wchodzącego Quietusa, który blady jak śmierć zbliżał się ku niemu, zamarł z otwartymi ustami. Odprawił dziewkę, popatrzył na niego uważnie, potem bez słowa podsunął kufel. Quietus łapczywie opróżnił go do końca, otarł usta wierzchem dłoni i chwycił za drugi, ale Marcus go powstrzymał.