– Co się stało, przyjacielu? – spytał. – Nie przyszedłeś chyba tutaj się upić?
– Jeszcze dziś w nocy wydadzą księgę. Uwierzyli mi, dali się podejść jak jagnięta.
– O, to wspaniale. Tedy sprawy toczą się po naszej myśli. Idy sierpniowe wypadają jutro.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że to dla nich takie ważne... – powiedział Quietus, jakby do siebie. – O chrześcijanach nie mówiono nam nic, a jeśli już, to przedstawiano ich jako dzikie i fanatyczne zwierzęta, żądne krwi wszystkich odmawiających przyjęcia ich wiary...
– Tak też i było – wtrącił Marcus.
– Ale ja tej żądzy krwi u nich nie widzę; to chyba najmiłosierniejsi ludzie w całym imperium. Głoszą miłość, nie wojnę. Jedyne, o czym marzą, to aby zostawić ich w spokoju. I wydaje mi się, że zasługują na ten spokój jak nikt inny.
– Mój zacny Quietusie, czyżbyś miał jakieś opory? – zapytał Marcus z niepokojem w głosie. – To do ciebie niepodobne!
– Sam już nie wiem... Zastanawiam się tylko, jakie mam prawo decydować o losie tych ludzi. Czy moja chciwość może być tu wystarczającym uzasadnieniem?
– Uważaj, Quietusie! – rzucił drwiąco Marcus. – Oni to nazywali sumieniem; poza tym zapomniałeś, czegom cię tak długo uczył: celem filozofii jest zdobywanie i wykorzystywanie wiedzy, a nie praktykowanie wiary w bogi czy demony, a z tego, co słyszę, tyś już prawie chrześcijanin!
„Zbyt mi pochlebiasz” – pomyślał Quietus, ale głośno nic nie odrzekł. Poruszył się niespokojnie, czując bliskie zagrożenie: wydawało mu się, że w ciżbie przy drzwiach dostrzega Paolosa.
Marcus w zamyśleniu bębnił palcami po stole.
– Po co tu przyjechałeś? Aby uzyskać ode mnie wsparcie na ścieżce cnoty, na którą najwidoczniej wstąpiłeś? – zakpił.
Ale Quietusa już nie było. Za to z tłumu przy wejściu wychyliła się ku niemu szpiclowata gęba Paolosa.
Do wioski wrócił późną nocą, dłużej niż przedtem jadąc Via Germania – chciał sprawdzić, czy nikt go nie śledzi, czy nie został przypadkiem wytropiony przez ludzi Kunona. Ale nikt za nim nie jechał. To było dziwne i niepokojące.
Samą osadę zastał ciemną i jakby opuszczoną. Z trudem odnalazł gospodę; niebo zasnuły ciężkie chmury i z ledwością rozróżniał niewyraźne kształty przysadzistych chałup. Od ściany gospody oderwała się ciemna postać.
– Gdzie byłeś, Fulwiuszu? – zapytała z wyrzutem. Poznał głos Tess. – Bracia już czekają w baptysterium.
„Tak, muszę im powiedzieć” – myślał, kiedy prowadzony przez dziewczynę za rękę szedł za nią wąską, nadbrzeżną ścieżką ku bielejącemu w oddali wapiennemu urwisku. Szum rzeki nasilał się, byli coraz bliżej przełomu, który wczoraj obserwował ze szczytu wzgórza. Weszli między skały. Po chwili Tess zatrzymała się i wyciągnęła dłoń, szukając czegoś przed sobą. Pociągnęła go dalej; po ogarniającym twarz chłodzie poznał, że weszli do jaskini. Długi, wyżłobiony w kamieniu korytarz opadał cały czas w dół. Tess szła pewnie, widocznie znała drogę na pamięć. Kroczył za nią ostrożnie, wolną ręką macając po ścianach. Wyglądało mu to na naturalne katakumby, powstałe w wyniku drążenia wapienia przez wody podziemne.
Daleko przed sobą dostrzegli wreszcie odblask nikłego światła; przeszli jeszcze przez pięć czy sześć połączonych ze sobą komór, w końcu dotarli do obszernej, ozdobionej wspaniałymi stalaktytami pieczary, oświetlonej smolnymi łuczywami.
Byli tam wszyscy mieszkańcy osady, łącznie z dziećmi. Klęczeli ze złożonymi na piersi rękoma, zwróceni ku ołtarzowi, który stanowił obrobiony kamienny blok przy jednej ze ścian, przykryty białym płótnem. Stała na nim gruba świeca, wyciosany z surowego drewna krzyż, poczerniały ze starości, i sporawa smołowana skrzynka, jakich jeszcze czasem używano do przechowywania papirusów. Quietus uczuł nagłe ukłucie w okolicy serca; a więc tam było to, czego tak usilnie poszukiwał. Tuż przy ołtarzu, z dala od innych, klęczał Gregorius, także pogrążony w modlitwie.
Po prawej stronie ołtarza zobaczył coś jeszcze: niewprawny, kreślony na gładkim kawałku skalnej ściany grubymi kreskami wizerunek młodego, brodatego mężczyzny o pociągłej twarzy, o głowie otoczonej idealnie kolistym, promienistym kręgiem. Quietusa uderzył smutny i melancholijny wyraz jego oczu, zapatrzonych gdzieś przed siebie, zda się daleko, poza ludzkie horyzonty. Po obu stronach kręgu widniały dwa greckie znaki, Alfa i Omega. Początek i koniec? To On był zatem ich Nauczycielem, którego pamiętali i czcili do tej pory? Quietus odczuł w sobie gwałtowną chęć poznania nauki o Początku i Końcu. Przedtem musiał jednak coś jeszcze załatwić.
W pierwszej chwili chciał po prostu wystąpić na środek pieczary i powiedzieć prawdę, kim w istocie jest i po co tu przyszedł. Niech zrobią z nim, co zechcą. Nie miał jednak serca przerywać im modlitwy. Pogrążona w ekstazie gromada szeptała niezrozumiałe dla niego słowa, zupełnie już nieobecna na tym świecie. Ktoś z tyłu pociągnął go delikatnie za tunikę. Obejrzał się, za nim stała Tess, z błagalnym wyrazem twarzy.
– Chodź ze mną, chcę ci coś powiedzieć – szepnęła.
Cofnęli się o paręnaście kroków, dziewczyna wciągnęła go do głębokiej niszy, wyżłobionej w ścianie korytarza. Przylgnęła do niego całym ciałem, ciepła i pachnąca.
– Weź mnie ze sobą – poprosiła. – Nie chcę tu dłużej zostać. Chcę zobaczyć Rzym.
Już miał odpowiedzieć, a właściwie wyznać jej, kim naprawdę jest i co go tu sprowadziło, i że mimo to naprawdę ją kocha, kiedy usłyszał za sobą podejrzany szmer. Położył dziewczynie palec na wargach i ostrożnie wyjrzał z niszy. Chwilę nie widział nic, aż zmartwiał, nie wierząc własnym oczom – w głębi korytarza dostrzegł wpatrzone w poświatę płynącą z pieczary, iskrzące się złowrogo sępie ślepia Paolosa. Za Grekiem błysnęło coś słabo, jakby poblask miecza czy hełmu. Quietus pojął, że wszystko jest skończone. Wrócił do niszy i przytulił do siebie Tess.
”Jak mogłaś to zrobić” – pomyślał, jednocześnie szukając za pasem drobnej monety. Tess poruszyła się, zaniepokojona.
– Co się dzieje? – spytała.
– Nic. Kocham cię – odpowiedział. Mając już monetę w dłoni, nachylił się i kiedy dziewczyna otworzyła usta do pocałunku, wsunął jej pieniążek pod język. Sapnęła, zaskoczona. Wolną ręką stłumił rodzący się krzyk. W drugiej trzymał sztylet, który wbił pewnie, tuż pod prawą piersią, gdzie wyczuwał bijące serce. Dziewczyna drgnęła spazmatycznie, na co on pchnął jeszcze głębiej. Nie czuł nic, jedynie ciepłą krew ściekającą na palce.
– Nie powinnaś tego robić – szepnął. – Rzym nie był tego wart.
Tamci w pieczarze kończyli właśnie swoją robotę. Nie słyszał żadnych krzyków, nawet jęków czy choćby dziecięcego płaczu, tylko tępe odgłosy uderzających mieczy. Kiedy wreszcie sam wszedł do pieczary, było już po rzezi. Gwardziści ocierali skrwawione miecze o szaty chrześcijan, kilku rozpalało pochodnie. Mieszkańcy wioski leżeli tam, gdzie zastały ich ciosy, z podkurczonymi pod siebie nogami. Nie próbowali się bronić. Niemal wszyscy mieli otwarte oczy, a w nich, zamiast grozy nagłej śmierci, jakąś niepojętą dla Quietusa ekstazę. Umarli bez lęku i z godnością; on zaś zrozumiał, że może im jedynie zazdrościć.
Postąpił niepewnie ku ołtarzowi. Stał tam Paolos, pochylony nad zwłokami Gregoriusa. Gdy Grek usłyszał za sobą kroki, odwrócił się i ujrzawszy Quietusa puścił do niego kpiarskie oko, jak do wspólnika właśnie popełnionej krotochwili. Gdyby nie obecność gwardzistów, Quietus rozerwałby go na strzępy.
Odsunął Paolosa i zbliżył się do ołtarza. Krew Gregoriusa poplamiła biały obrus, ale sam ołtarz wyglądał na nietknięty. Patrzył chwilę na pogodną, prawie radosną twarz starego kapłana, na zbroczone krwią siwe włosy i straszną ranę pod gardłem. Schylił się i zamknął mu oczy, potem sięgnął po smołowaną skrzynkę i otworzył ją. W środku znalazł cztery grube, ciasno zwinięte manuskrypty, a także parę pomniejszych zwojów. Zamknął wieko i uczynił gest, jakby chciał ją schować pod chiton, kiedy uczuł na ramieniu lekki dotyk.