– Mamy już Idy sierpniowe – usłyszał spokojny głos. Obrócił się: za nim stał książę Tsuomi i patrzył mu przenikliwie w oczy. – Zatem zdołałeś dotrzymać umowy. Umówioną zapłatę otrzymasz jutro.
Tuż za księciem sterczało nieruchomo dwóch zamaskowanych strażników, tych samych, których widział przedtem na Forum Apostaty. Książę Tsuomi wyciągnął rękę po skrzynkę, Quietus, zupełnie bezwolny, wręczył mu ją, a potem, czując nagłą słabość, oparł się o ołtarz. Z wnętrza jaskini, ubrany w zdobioną srebrem zbroję, zdążał Kuno Lichtenus, świecąc sobie pochodnią. Kręcił z podziwem głową.
– Znakomita robota, szanowny Quietusie! – wykrzyknął na jego widok. – Cała sekta, co do sztuki, i to przyłapana na gorącym uczynku! Zaiste, muszę przyznać, że cię chyba nie doceniałem.
Quietus obrócił głowę ku ścianie – nie chciał, aby widzieli jego łzy.
Via Nova wiła się nieśpiesznie na płaskiej równinie, ginąc u horyzontu w widocznej w bladym przedświcie ciemnej ścianie lasu. Wapienne płyty błyszczały matowo w świetle zachodzących gwiazd. Droga wiodła wprost ku przeprawom na Vistuli i dalej, ku ostatnim rzymskim posterunkom. Potem, już poza granicami imperium, przechodziła w stary, koczowniczy szlak południowy, ciągnący się przez stepy nad Borysthenesem do Pontus Euxinus i dalej, przez Armenię i Mare Caspium do greckich miast w Baktrii. Można było też podążyć prosto na wschód i przez stepy nad Rha i Daix, później przez góry i pustynie Scythii oraz tocharyjskie bezdroża dotrzeć wprost do serca Azji, do tajemniczej Sery w cesarstwie żółtych ludzi, skąd od wieków płynął ku Rzymowi potok jedwabiu i drogich kamieni. Jeszcze dalej było Nipu, niezwykłe wyspiarskie państwo księcia Tsuomi. Wieść głosiła, że i dalej, za wielkim morzem, żyły nie znane nikomu ludy o czerwonej skórze. Ale tam nie musiał jechać – mógłby z tocharyjskich stepów skręcić ku Gandarze, a stąd doliną Indusu, omijając Dach Świata, pogrążyć się w nie odkrytych jeszcze wnętrznościach Indyj, rządzonych przez jego dalekich krewnych, Ariów. Później mógłby przez Taprobane popłynąć ku niezliczonym wyspom rozsianym po całym Oceanus Indicus, sterując wciąż na południe, ku nowym, nie znanym jeszcze lądom, aż do lodowych krańców świata. Gdzieś przecież musiała istnieć, na całej rozległej oikumene, albo i poza nią, kraina Lotofagów, kraj zapomnienia, gdzie szalejące w jego pamięci Erynie dałyby mu wreszcie spokój.
W tym miejscu, tuż za rogatkami, Via Nova była przecięta wysokim, największym w całym mieście akweduktem, ufundowanym przez ojca Sewera Flawiusza. U podstawy jednego z luków, na skutek pewnie nieszczelności biegnącej górą rury, utworzył się mały strumyk. Quietus podprowadził do niego konia i dał mu się napić. Sam też schłodził sobie wodą rozpaloną głowę i spieczone usta. Potem spojrzał znowu na bielejącą w ciemnościach drogę.
Co go tu trzymało? Ziemia, język? Nikt już prawie nie mówił po sklawińsku, Wenedowie rozpierzchali się po całym świecie lub zaszywali w niedostępnych puszczańskich sadybach. W samej Calisji można było naliczyć więcej Germanów, Greków i Azjatów niż rodzonych Wenedów. Jego mowa i plemię umierały bez krzyku, od wieków rozpuszczani w trawiącym setki plemion i ludów żelaznym żołądku Imperium Romanum. Za sto lat o wenedyjskim pochodzeniu prowincji Wenedia będzie świadczyć co najwyżej kilka miejscowych nazw, przechowanych przez skrupulatnych kronikarzy.
Cóż więcej? Bogowie? Ta śmieszna trójca, Swarożyc, Perun i Światowit, ustawiona w kącie rzymskiego Panteonu? Już jego ojciec wolał modlić się do Kybele, Wielkiej Matki, którą uważał za potężniejszą od całej zebranej tam ze wszystkich zakątków świata boskiej zgrai. Czyż nie są to zatem tylko kloce z drewna lub kamienia, które w głupocie swojej omaszczamy tłuszczem i okadzamy mirrą, aby im się przypodobać? Czyż sprawcza przyczyna wszechrzeczy nie jest jedna, jednakowo daleka i bliska dla wszystkich? Czy zatem chrześcijanie od początku nie mieli racji?
Z ciemności od strony miasta wyłaniała się grupa ludzi – rozpoznał ozdobną lektykę, niesioną przez ośmiu niewolników i eskortowaną przez dwie znajome postacie w czerni. Puścił konia i patrzył ciekawie na pochód. Przeszli przez łuk akweduktu i po parunastu krokach postawili lektykę wprost na płytach drogi. Niewolnicy i eskorta, skłoniwszy się nisko, cofnęli się w mrok. Zasłony poruszyły się i między nimi błysnęła na moment biała ręka. Zaintrygowany, podszedł bliżej. Uchylił firanę i zajrzał do środka. W obszernym, oświetlonym mdłym kagankiem wnętrzu ujrzał panią Taiko. Kobieta uczyniła ręką zapraszający gest, więc na kolanach wgramolił się do środka. Patrzyli na siebie w milczeniu. „Czego ona ode mnie chce?” – zastanawiał się. „Czy też myśli pogratulować udanych łowów? A może właśnie dlatego chce mi okazać pogardę?” Pani Taiko sięgnęła do głowy i wyciągnęła z włosów grzebień – w jednej chwili okryła się czarną, aksamitną falą. Na mgnienie przypomniała mu Tess; sięgnęła teraz do bioder i rozsupłała ściągający suknię pas. Wyciągnął rękę i dotknął jej gładkiej szyi, potem odsłonił krągłe i gładkie, jakby toczone z kości słoniowej ramiona. Pod prawą piersią, zadziwiająco pełną jak na tak drobną kobietę, wyczuł znamię o dziwnym i niepokojącym kształcie – dokładnie w tym samym miejscu, gdzie pchnął Tess. Pani Taiko dmuchnęła na kaganek; siedzieli teraz w ciemności, dotykając się nawzajem.
– Jesteś taka mała – powiedział.
Tym razem w karczmie bawili sami, tylko we dwóch. Marcus pił pivo, ale było widać, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czyni to bez specjalnej przyjemności. Quietus trzymał w ręku kubek z kośćmi; potrząsał nim, patrząc jak sześcianiki układają się w coraz to nową konfigurację.
W gospodzie panował nienaturalny spokój – kto żyw, łącznie z samym Agamemnonem, poszedł oglądać chrześcijan, których zwłoki wystawiono na widok publiczny na Forum Apostaty. Po południu miało nastąpić zarządzone przez Lichtenusa symboliczne ukrzyżowanie. Namiestnik uznał, że także i ludowi Calisji coś się należy od życia, toteż polecił naprędce zorganizować z tej okazji igrzyska. Planowano bawić się przez następne trzy dni.
– Coś taki ponury, mój Quietusie? – wymamrotał Marcus sponad jednego z opróżnianych kufli. – To przecież twój wielki dzień. Całe miasto mówi tylko o tobie.
Quietus wyszczerzył zęby w upiornym uśmiechu i spojrzał w kierunku drzwi. Marcus podążył za jego wzrokiem.
– Czekasz na kogoś? – spytał dociekliwie. – Ach, prawda, zapłata od księcia Tsuomi, przecież oni, jeśli wierzyć pogłoskom, wyruszają dzisiaj wraz z wielką kupiecką karawaną Via Nova ku Bosporusowi. A tak a propos księcia, to nasunęły mi się w związku z jego osobą pewne myśli – kilka rzeczy jest co najmniej zastanawiających.
Quietus popatrzył na niego pytająco.
– Przede wszystkim – ciągnął Marcus – dlaczego w tak w końcu drobnej sprawie pełnomocny ambasador cesarza Nipu fatygował się osobiście do Wenedii, ryzykując przez to drogę powrotną przez sarmackie i scytyjskie bezdroża? Przecież z Ostii co miesiąc odpływa do Cattigary kurierska galera parowa, co by mu skróciło drogę co najmniej o połowę. Z Cattigary jest tylko krok do Sinus Magnus, za którą leży jego wyspiarskie cesarstwo. Dlaczego przyjechał sam, zamiast posłać jakiegoś zaufanego człowieka? Czy uczynił tak jedynie z żądzy posiadania kolejnego manuskryptu w swojej kolekcji? Otóż nie sądzę – wydaje mi się, że był to właściwy, tajny cel jego poselskiej misji. Miał odnaleźć i przywieźć ze sobą czwórksiąg opisujący życie i naukę Jezusa Chrystusa, żydowskiego odszczepieńca, skazanego za czasów Tyberiusza na krzyż przez prokuratora Judei, Poncjusza.