— Popisywała? Przed kim?
Babcia zerknęła niespokojnie na cienie w kątach izby.
— Niech cię to nie obchodzi.
Wkrótce ostatnie resztki śniegu zniknęły i wiosenne wichury zawyły wśród gór. Powietrze w lesie pachniało gnijącymi liśćmi i terpentyną. Kilka wczesnych kwiatów rzuciło wyzwanie nocnym przymrozkom i pojawiły się pierwsze pszczoły.
— O widzisz, pszczoły — powiedziała Babcia Weatherwax. — To jest prawdziwa magia.
Ostrożnie uniosła dach pierwszego ula.
— Pszczoły — mówiła dalej — to miód, wosk, kit pszczeli. Pszczoła to cudowne stworzenie. I rządzi nimi królowa — dodała tonem aprobaty.
— Nie żądlą cię?
Esk cofnęła się o krok. Pszczoły wylały się na drewniane ścianki ula.
— Prawie nigdy. Chciałaś czarów. Patrz.
Przysunęła dłoń do masy owadów i z głębi krtani wydała ostry, cichy pisk. Wśród masy ciał wszczął się jakiś ruch, a po chwili duża pszczoła, dłuższa i grubsza od pozostałych, wpełzła Babci na palec. Podążało za nią kilka robotnic; gładziły ją i ogólnie usługiwały.
— Jak to zrobiłaś? — zdziwiła się Esk.
— Aha… Chciałabyś wiedzieć, co?
— Tak. Chciałabym. Dlatego pytałam, Babciu — odparła stanowczo Esk.
— Sądzisz, że użyłam czarów?
Esk przyjrzała się królowej pszczół. Potem czarownicy.
— Nie — orzekła. — Myślę, że dużo wiesz o pszczołach. Babcia uśmiechnęła się.
— Otóż to. To jedna z form magii, naturalnie.
— Co? Wiedzieć o czymś?
— Wiedzieć o tym, o czym inni nie wiedzą — wyjaśniła Babcia. Delikatnie opuściła królową pszczół między poddanych i zamknęła ul.
— I myślę, że nadszedł czas, abyś poznała kilka sekretów — dodała. Nareszcie, pomyślała Esk.
— Ale najpierw musimy złożyć wyraz szacunku Ulowi — oświadczyła Babcia. Udało jej się wymówić duże „U”.
Esk dygnęła bez namysłu. Dłoń czarownicy chwyciła ją mocno za kark.
— Pokłon. Mówiłam ci przecież — przypomniała bez gniewu. — Czarownice się kłaniają. Zademonstrowała.
— Ale dlaczego? — nie rozumiała Esk.
— Ponieważ czarownice muszą się wyróżniać. To część tajemnicy. Usiadły na pobielałej ławie przy krawędziowej ścianie domu. Przed nimi Zioła wyrosły już na stopę w górę: grządka złowieszczo bladozielonych liści.
— Do rzeczy. — Babcia usadowiła się wygodnie. — Wiesz, gdzie wisi mój kapelusz? Na haku koło drzwi? Przynieś go.
Esk posłusznie weszła do środka i zdjęła z haka kapelusz. Był wysoki, szpiczasty i oczywiście czarny.
Babcia obróciła go w dłoniach i przyjrzała się z uwagą.
— W tym kapeluszu — oznajmiła — tkwi jedna z tajemnic czarownictwa. Jeśli nie potrafisz mi powiedzieć, na czym ona polega, to mogę cię więcej nie uczyć. Dla kogoś, kto poznał sekret kapelusza, nie ma już odwrotu. Powiedz mi, co o nim wiesz.
— Mogę go potrzymać?
— Proszę bardzo.
Esk zajrzała do wnętrza kapelusza. Był tam jakiś drut, który usztywniał materiał i nadawał mu kształt, a poza tym dwie spinki. Nic więcej.
Kapelusz niczym specjalnym się nie wyróżniał oprócz tego, że nikt we wsi takiego nie miał. Ale przecież od tego nie stawał się magiczny. Esk przygryzła wargę; wyobraziła sobie, jak w niesławie wraca do domu.
Wydawał się zupełnie zwykły i nie miał żadnych ukrytych kieszonek. Babcia wkładała go zawsze idąc do wioski, chociaż do lasu zakładała zwyczajny skórzany kaptur. Usiłowała sobie przypomnieć te strzępy nauk, jakie czarownica niechętnie jej wydzielała. Nie chodzi o to, co wiesz, ale o to, czego nie wiedzą inni. Magia może być czymś właściwym w niewłaściwym miejscu albo czymś niewłaściwym we właściwym miejscu. I jeszcze…
Babcia zawsze wkładała kapelusz, idąc do wsi. I szeroki czarny płaszcz, z pewnością wcale nie magiczny, skoro przez zimę służył kozom za okrycie. Babcia wyprała go na wiosnę.
Esk zaczynała wyczuwać kształt odpowiedzi i niespecjalnie jej się ona spodobała. Jak zresztą większość odpowiedzi Babci. Zwykła gra słów. Babcia powtarzała rzeczy, o których człowiek od dawna wiedział. Ale mówiła je w inny sposób, żeby wydawały się ważne.
— Chyba wiem — stwierdziła wreszcie Esk.
— No to, mów.
— To się składa tak jakby z dwóch części.
— No?
— To kapelusz czarownicy, ponieważ ty go nosisz. Ale i ty jesteś czarownicą, ponieważ nosisz ten kapelusz. Hm…
— A zatem… — podpowiedziała Babcia.
— A zatem ludzie widzą, że idziesz w tym kapeluszu i płaszczu, a wtedy wiedzą, że jesteś czarownicą i dlatego twoje czary działają.
— Zgadza się — przyznała Babcia. — Nazywa się to głowologią. Popukała się w siwe włosy, ściągnięte w ciasny kok, którym można by rozbijać skały.
— Ale to przecież nie są prawdziwe czary! — zaprotestowała Esk. — To nie jest magia! To…
— Posłuchaj — przerwała jej Babcia. — Jeżeli dasz komuś butelkę syropu na wiatry, może mu pomóc. Ale jeśli chcesz, żeby pomogło na pewno, musisz pozwolić, żeby ich umysł zmusił lek do działania. Powiedz, że to promienie księżyca rozpuszczone w winie elfów czy coś w tym rodzaju. Pomamrotąj trochę. Tak samo z klątwami.
— Klątwami? — powtórzyła słabym głosem Esk.
— Tak, klątwami, moja droga. I nie dziw się tak. Będziesz rzucać klątwy, jeśli zajdzie potrzeba. Kiedy jesteś sama i nie masz nikogo do pomocy, i…
Zawahała się, świadoma kłopotliwie pytającego spojrzenia Esk.
— …i kiedy ludzie nie okazują szacunku — dokończyła niepewnie. — Mów głośno, mów pokrętnie, mów co ci ślina na język przyniesie, jeśli musisz. Ale to podziała. Następnego dnia, kiedy uderzą się w palec albo spadną z drabiny, albo pies im zdechnie, wtedy sobie o tobie przypomną. Następnym razem będą się zachowywać lepiej.
— Ale to dalej nie wygląda mi na czary — nie ustępowała Esk, rysując coś stopą na piasku.
— Kiedyś uratowałam człowiekowi życie — powiedziała Babcia. — Specjalne lekarstwo, dwa razy dziennie. Przegotowana woda z odrobiną jagodowego soku. Oświadczyłam mu, że kupiłam je od krasnoludów. To najważniejszy element leczenia. Większość ludzi wyjdzie z większości chorób, jeśli się do tego przyłożą. Ty musisz ich tylko do tego zachęcić.
Jak najdelikatniej poklepała Esk po ręku.
— Jesteś na to jeszcze trochę za młoda — westchnęła. — Ale kiedy dorośniesz, przekonasz się sama, że większość ludzi nie wystawia nosa poza własną głowę. Ty też — dodała metaforycznie.
— Nie rozumiem.
— Zdziwiłabym się, gdybyś zrozumiała. Ale możesz mi wymienić pięć ziół odpowiednich na suchy kaszel.
Wiosna rozwinęła się w całej pełni. Babcia zaczęła zabierać Esk na długie, całodniowe spacery, do ukrytych jeziorek albo wysoko na skalne rumowiska, żeby zbierać rzadkie zioła. Esk lubiła te wyprawy na szczyty gór, gdzie słońce świeciło mocno, a jednak powietrze było lodowate. Rośliny rosły niskie i mocno trzymały się gruntu Z niektórych najwyższych wierzchołków mogła nawet zobaczyć Ocean Krawędziowy, oblewający wszystkie krańce świata. Z drugiej strony niknęły w dali Ramtopy, otulone wieczną zimą. Docierały aż do osi świata, gdzie — jak się powszechnie zgadzano — bogowie mieszkali na szczycie dziesięciomilowej góry ze skały i lodu.
— Przeciwko bogom nic nie mam — stwierdziła Babcia, kiedy jadły lunch i podziwiały widoki. — Ty nie bruździsz bogom, to bogowie nie brużdżą tobie.