Выбрать главу

— Ale… — protestowała rozpaczliwie Esk. Przycisnęła do siebie laskę i przewróciła stołek, próbując odsunąć się jak najszybciej.

— Pokaż!

Esk odwróciła się z krzykiem. Płomienie strzeliły jej z palców i łukiem przemknęły przez izbę. Szczapy drewna eksplodowały z siłą, która rzuciła meblami o ściany. W kominku zapłonęła kula oślepiającego zielonego światła.

Zmienne geometryczne wzory przemykały po jej powierzchni. Wirowała na kamieniach, wreszcie zwolniła i zatrzymała się. Żelazna płyta za paleniskiem najwyżej kilka sekund stawiała opór, nim rozpłynęła się niczym wosk. Ostatni raz pojawiła się jako czerwona plama za kulą i zniknęła. Po chwili jej śladem poszedł kociołek.

I kiedy zdawało się już, że za nimi podąży też komin, ustąpiła stara kamienna płyta pod paleniskiem. W ostatniej fontannie iskier ognista kula zapadła się i zniknęła.

Trzaski i czasem kłąb pary znaczył jej ruch w głębi ziemi. Poza tym panowała cisza — ta głośna, sycząca cisza, jaka następuje po ogłuszającym huku. A kiedy zgasł oślepiający blask, zdawało się, że w izbie panuje ciemność.

Po chwili Babcia wyczołgała się zza stołu i bardzo ostrożnie podpełzła do dziury o brzegach pokrytych skorupą lawy. Odsunęła się gwałtownie, kiedy wykwit! kolejny kłąb przegrzanej pary.

— Podobno pod Ramtopami są kopalnie krasnoludów — zauważyła spokojnie. — Te małe łobuzy będą miały niespodziankę.

Dźgnęła pogrzebaczem małą kałużę stygnącego żelaza w miejscu, gdzie niedawno stał kocioł.

— Szkoda płyty kominka — dodała. — Miała wykute sowy, wiesz? Drżącą dłonią przygładziła nadpalone włosy.

— Myślę, że przyda się nam kubek… kubek zimnej wody. Esk siedziała wpatrzona we własną rękę.

— To była prawdziwa magia — wykrztusiła wreszcie. — I ja tego dokonałam.

— Jeden z typów prawdziwej magii — poprawiła ją Babcia. — Nie zapominaj o tym. Zresztą na pewno nie chciałabyś ciągle wyczyniać takich rzeczy. Jeśli to w tobie tkwi, musisz nauczyć się nad tym panować.

— Możesz mnie nauczyć?

— Ja? Nie.

— To jak mogę się uczyć, kiedy nikt nie może mi pomóc?

— Musisz iść tam, gdzie to potrafią. Do szkoły magów.

— Ale sama mówiłaś…

Babcia nalewała właśnie wody z wiadra do dzbanka.

— Tak, tak — burknęła. — Nieważne, co mówiłam, nieważny zdrowy rozsądek czy cokolwiek innego. Czasami trzeba robić to, co nam dyktuje życie. I myślę, że tak czy inaczej trafisz do szkoły magów. Esk zastanowiła się.

— Chcesz powiedzieć, że to moje przeznaczenie? — spytała. Babcia wzruszyła ramionami.

— Coś w tym rodzaju. Prawdopodobnie. Kto wie?

Tej nocy, kiedy Esk dawno już poszła spać. Babcia włożyła kapelusz, zapaliła nową świecę, sprzątnęła ze stołu i z tajemnej skrytki w komodzie wyjęła drewnianą szkatułkę. Trzymała w niej butelkę inkaustu, stare gęsie pióro i parę kartek papieru.

Nie czuła się najlepiej, kiedy stawała wobec świata liter. Wybałuszyła oczy, wysunęła czubek języka, krople potu wystąpiły jej na czoło, ale pióro skrzypiało po papierze do wtóru okazjonalnych „A niech to!” i „Do licha!”.

List brzmiał jak następuje, chociaż poniższej wersji brakuje wosku, kleksów, wykreśleń i wilgotnych plam oryginału.

Do najważniejszego Maga, Niewidoczny Uniwersytet. Pozdrowinia, mam nadzieje, ze dobrze się czujecie, posyłam wam nijako Eskarrine Kowal. Ma w sobie talanta magiczne, ale co z nio będzie dalej, ja nie wim jest pracowita i czysta, tesz zna się na sztuce ziola, po-sylam z niopiniądze. Obyście żyli dtugo i skończyli sfe dni w pokoju, szcze-ze oddana Essmeralda Weatherwaxe (panna), czarownica.

Babcia uniosła list do świecy i przyjrzała się z uwagą. To dobry list. Użyła paru słów, które znalazła w „Almanachu”, czytanym co wieczór przed snem. Zawsze opisywał „sztvki wielorakie i talenta”. Nie była całkiem pewna, co to znaczy, ale słowa uznała za bardzo dobre.

Zapieczętowała kopertę woskiem i odłożyła na komodę. Jutro zostawi ją dla listonosza. I tak musi iść do wsi, rozejrzeć się za nowym kociołkiem.

* * *

Następnego dnia Babcia ubrała się z pewną starannością. Wybrała czarną sukienkę w żaby i nietoperze, szeroki płaszcz W J z aksamitu (a przynajmniej materiału wyglądającego jak aksamit po trzydziestu latach intensywnego użytkowania), a na końcu szpiczasty urzędowy kapelusz, ukrzyżowany spinkami do włosów.

Najpierw odwiedziły murarza w sprawie naprawy kominka. Potem zjawiły się u kowala.

Spotkanie było długie i burzliwe. Esk wymknęła się do sadu i wspięła na znajomą gałąź jabłoni. Z domu dobiegały krzyki ojca, lamenty matki i długie chwile ciszy. To znaczy, że Babcia Weatherwax przemawiała spokojnie głosem, który Esk określała „właśnie tak”. Staruszka odzywała się czasem tak spokojnie i miarowo. Prawdopodobnie takiego właśnie głosu używał Stwórca. Czy kryla się w nim magia, czy tylko głowologia, nie wiadomo; w każdym razie wykluczał wszelką możliwość sprzeciwu. Było jasne, że każde słowo wypowiedziane takim głosem jest dokładnie takie, jakie być powinno.

Wietrzyk delikatnie kołysał drzewem. Esk siedziała na gałęzi i machała w powietrzu nogami.

Myślała o magach. Nieczęsto zjawiali się w Głupim Ośle, ale krążyło o nich sporo opowieści. Byli mądrzy, o ile pamiętała, zwykle bardzo starzy, używali potężnych, skomplikowanych i tajemniczych czarów i prawie wszyscy mieli brody. Byli też — bez wyjątku — mężczyznami.

Lepsze informacje miała na temat czarownic, ponieważ w towarzystwie Babci odwiedzała kilka z nich w górskich wioskach. Zresztą czarownice grały ważną rolę w folklorze Ram topów. Były chytre, przypominała sobie, zwykle bardzo stare, a przynajmniej starał)7 się staro wyglądać. Zajmowały się nieco podejrzanymi, domowymi, organicznymi czarami. Niektóre miały brody. Były też — bez wyjątku — kobietami.

Tkwił w tym jakiś podstawowy problem, którego nie potrafiła rozwiązać. Dlaczego właściwie…

Cern i Gulta pojawili się na ścieżce, podbiegli i popychając się nawzajem stanęli pod drzewem. Podnieśli głowy i spojrzeli na siostrę z mieszaniną fascynacji i lekceważenia. Czarownice i magowie budzili nabożny lęk, ale siostry wcale. I wiedza, że własna siostra uczy się czarownictwa, w jakiś sposób odbierała powagę tej profesji.

— Tak naprawdę to wcale nie umiesz czarować — oświadczył Cern. — Umiesz?

— Pewnie, że nie — odpowiedział mu Gulta. — Co to za kij?

Esk zostawiła laskę opartą o drzewo. Cern ostrożnie dźgnął ją palcem.

— Nie dotykaj — zawołała Esk. — Proszę. Jest moja. Cern normalnie przejawiał wrażliwość łożyska kulkowego, jednak tym razem — ku własnemu zdumieniu — powstrzymał rękę wpół ruchu.

— I tak nie miałem zamiaru — mruknął, by ukryć zmieszanie. — To zwykły stary kij.

— Czy to prawda, że umiesz czarować? — spytał Gulta. — Babcia mówiła, że umiesz.

— Podsłuchiwaliśmy pod drzwiami — dodał Cern.

— Sam powiedziałeś, że nie umiem — przypomniała Esk.

— No więc umiesz, czy nie umiesz? — Gulta zaczerwienił się.

— Może…

— Nie umiesz!

Esk spojrzała na niego z góry. Kochała swoich braci, kiedy sobie o tym przypomniała, głównie z poczucia obowiązku. Zwykle jednak wspominała ich jako zestaw głośnych dźwięków w spodniach. We wzroku Gulty dostrzegła coś okropnie świńskiego i nieprzyjemnego… Całkiem jakby go osobiście uraziła.