Выбрать главу

— Dokładnie nie wiem — przyznała. — Miałam wielką nadzieję, że udzielisz mi ściślejszych wskazówek. Jesteś przecież obyta w cegłach i w ogóle.

— Mówią, że ma wiele bram, ale tych znajdujących się w naszym świecie trzeba szukać w mieście Ankh-Morpork — rzekła Hilta. Babcia spojrzała tępo.

— Nad Okrągłym Morzem — dodała Hilta.

Z Babcinej twarzy nie znikał wyraz uprzejmego zainteresowania.

— Pięćset mil stąd.

— Och — powiedziała Babcia.

Wstała i strzepnęła z sukni nieistniejący pyłek.

— W takim razie musimy się zbierać — zdecydowała. Hilta roześmiała się. Esk podobał się ten dźwięk. Babcia nigdy się nie śmiała, pozwalała najwyżej kącikom ust wygiąć się lekko w górę.

Hilta zaś śmiała się jak ktoś, kto głęboko dumał nad Życiem i wreszcie zrozumiał żart.

— Możecie przynajmniej zaczekać do jutra — rzekła. — Mam w domu dość miejsca. Zatrzymacie się u mnie, a jutro będziecie miały światło.

— Nie chciałybyśmy się narzucać — odparła Babcia.

— Bzdura. Rozejrzyjcie się trochę, a ja zwinę stragan.

* * *

Ohulan był ośrodkiem targowym dla rozległej okolicy, więc i dzień targowy nie kończył się tu o zachodzie słońca. Pochodnie zapłonęły przy każdym straganie, światło padało przez otwarte drzwi zajazdów. Nawet świątynie wystawiły kolorowe lampiony, by przyciągnąć nocnych wyznawców.

Hilta sunęła przez dum niby śliski wąż przez suchą trawę. Cały jej stragan i towar zostały zredukowane do zadziwiająco małego tobołka, który niosła na plecach. Biżuteria dzwięczała na niej jak worek pełen tancerzy flamenco. Babcia maszerowała za nią. Bolały ją stopy, nie nawykłe do uderzeń o kamienie bruku.

A Esk się zgubiła.

Wymagało to pewnego wysiłku, ale się powiodło. Konieczne było uskoczenie pomiędzy dwa stragany i bieg boczną uliczką. Babcia ostrzegała ją wyraźnie przed niewypowiedzianymi rzeczami, jakie czają się w miastach. Esk postanowiła, że koniecznie musi na własne oczy zobaczyć jedną czy dwie z nich, co dowodziło, że staruszka nie w pełni pojmowała nauki głowologii.

W rzeczywistości Ohulan był miasteczkiem raczej barbarzyńskim i mało cywilizowanym. Jedyne, co działo się tutaj po zmroku, to odrobina złodziejstwa, nieco amatorskiego kupczenia na dworach namiętności i pijaństwo do chwili, kiedy człowiek spadał pod stół albo zaczynał śpiewać, albo jedno i drugie.

Zgodnie w klasycznymi instrukcjami poety, przez targ należy sunąć niczym łabędź sunący o wieczorze po zatoce. Z powodu niejakich trudności praktycznych, Esk sunęła jak mały skuter w wesołym miasteczku, odbijała się od ciał przechodniów, a czubek laski kołysał się dwa łokcie nad jej głową. Niektórzy oglądali się za nią — nie tylko dlatego, że na nich wpadła. W tym tłumie zdarzali się też magowie, a ci pierwszy raz widzieli innego maga o wzroście czterech stóp i z długimi włosami.

Ktokolwiek przyjrzałby się jej uważnie, musiałby zauważyć dziwne rzeczy, jakie zdarzały się wszędzie, gdzie przechodziła.

Był tam na przykład człowiek mający trzy odwrócone do góry dnem kubki. Zapraszał grupkę gapiów, by wraz z nim badali ekscytujący świat prawdopodobieństwa i szans, związanych z pozycją maleńkiego, wysuszonego ziarnka grochu. Człowiek ten uświadomił sobie niewyraźnie, że przez chwilę obserwuje go z powagą jakaś mała postać, a potem spod każdego kubka zaczęły się wysypywać całe worki grochu. Po paru sekundach stał już po kolana w ziarnach, a jeszcze głębiej wpadł w kłopoty: nagle okazało się, że jest wszystkim winien dużo pieniędzy.

Była też mała, udręczona małpka, która od lat skakała na łańcuchu, podczas gdy jej właściciel grał coś potwornego na katarynce. Odwróciła się nagle, zmrużyła czerwone oczka, mocno ugryzła właściciela w nogę, zerwała łańcuch i uciekła po dachach z wieczornym utargiem w cynowym kubku. Historia milczy, na co zostały wydane te pieniądze.

Marcepanowe kaczki w pudle na pobliskim straganie ożyły nagle, przeleciały obok sprzedawcy i kwacząc radośnie wylądowały na rzece (gdzie przed świtem wszystkie się rozpuściły — oto przykład działania doboru naturalnego).

Sam stragan wycofał się ukradkiem w boczną uliczkę i nikt go już więcej nie widział.

Esk poruszała się zatem przez targ niczym piroman przez stodołę z sianem albo jak neutron odbijający się we wnętrzu reaktora. Nie dbała o poezję. Hipotetyczny obserwator mógłby wykryć stochastyczny tor jej ruchu, śledząc wybuchy histerii i przemocy. Jednak, jak wszystkie dobre katalizatory, sama nie brała udziału w procesach, które inicjowała. I kiedy nie hipotetyczni potencjalni obserwatorzy zaczynali się rozglądać, ona była już gdzie indziej.

Zaczynała odczuwać zmęczenie. Wprawdzie Babcia Weatherwax nie miała nic przeciwko nocy jako takiej, jednak z pewnością nie popierała marnotrawstwa świec. Jeśli po zmroku chciała coś przeczytać, przekonywała zwykle sowę, żeby usiądą na oparciu krzesła i czytała oczami ptaka. W rezultacie Esk przyzwyczaiła się, że po zachodzie słońca idzie spać. A zachód słońca już dawno minął.

Przed sobą zobaczyła otwarte drzwi. Wyglądały przyjaźnie. Miłe odgłosy wypływały z nich na falach żółtego światła i zbierały się w kałużach na ulicy. Z laską promieniującą przypadkową magią niczym demoniczna latarnia morska, dziewczynka ruszyła w tamtą stronę czujna, ale zdecydowana.

Właściciel „Sekretu Kwartetu” uważał się za człowieka światowego. I miał rację, był bowiem za głupi, żeby być naprawdę okrutny, za leniwy, żeby być chytry, a chociaż jego ciało napodróżowało się sporo, umysł nigdy nie przekroczył granic własnej głowy.

Nie był przyzwyczajony, żeby zwracały się do niego kije. Zwłaszcza kiedy mówiły cienkim, piskliwym głosikiem i żądały koziego mleka.

Świadomy, że wszyscy goście patrzą na niego i uśmiechają się kpiąco, podciągnął się ostrożnie i zajrzał za bar. Esk patrzyła na niego. Patrz im prosto w oczy, powtarzała zawsze Babcia, zogniskuj na nich całą swoją moc, przetrzymaj ich. Nikt nie wytrzyma spojrzenia czarownicy… z wyjątkiem kozy, oczywiście.

Właściciel, który nazywał się Skiller, patrzył prosto w dół na małą dziewczynkę. Zdawało mu się, że mruży oczy i lekko zezuje.

— Czego? — zapytał.

— Mleka — odparło dziecko, nadal zezując wściekle. — Dostaje się je z kozy. Wiesz?

Skiller sprzedawał jedynie piwo i bywalcy twierdzili, że otrzymuje je z kotów. Żadna szanująca się koza nie zniosłaby zapachu w „Sekrecie Kwartetu”.

— Nie mamy — oświadczył.

Przyjrzał się lasce podejrzliwie i jego brwi spotkały się nad nosem.

— Mógłbyś sprawdzić — zaproponowała Esk.

Skiller zsunął się z baru, po części, by uniknąć jej wzroku, bo oczy łzawiły mu ze współczucia, a po części dlatego, że w jego myślach zaczynało dojrzewać straszliwe podejrzenie.

Nawet drugorzędni barmani rezonują z podawanym przez siebie piwem. A wibracje dochodzące z wielkich beczek na zapleczu straciły nagle znajomy pogłos. Nadawały nutę bardziej mleczną.

Na próbę przekręcił kurek i patrzył, jak wąski strumyk mleka zsiada się w cebrzyku.

Laska wciąż sterczała nad ladą niczym peryskop. Mógłby przysiąc, że go obserwuje.

— Nie marnuj go — przykazał głosik. — Będziesz mi za nie wdzięczny.

Był to taki sam ton, jakiego używała Babcia, kiedy Esk nie przejawiała należytego entuzjazmu talerzem odżywczej zieleniny wygotowanej na żółto, aż nie skapitulowało w niej ostatnie kilka witamin. Jednak dla superczułych uszu Skillera nie było to upomnienie, a przepowiednia. Nie wiedział, co musiałoby go spotkać, żeby był wdzięczny za napój złożony ze starego piwa i skwaśniałego mleka. Prędzej by umarł.