Выбрать главу

— To osobista obraza i tyle! Znowu szepty.

— Jeśli się stąd nie wydostanę — oświadczyła groźnie Babcia — zaczną się Kłopoty. Widzicie mój kapelusz? No, widzicie? Głowa wysunęła się jeszcze raz.

— To właśnie cały problem — stwierdziła. — To znaczy: co się stanie, jeśli cię wypuścimy? Wydaje się, że rozsądniej będzie tak jakby zasypać ten dół. Nic do ciebie nie mamy, oczywiście…

Babcia uświadomiła sobie, czemu ta głowa wydawała jej się dziwna.

— Czy ty klęczysz? — spytała oskarżycielskim tonem. — Nie, prawda? Jesteście krasnoludami. Szepty.

— I co z tego? — zapytała wyzywająco głowa. — To chyba nic złego. Co masz przeciwko krasnoludom?

— Umiecie reperować miotły?

— Czarodziejskie miotły?

— Tak! Szepty.

— A gdyby tak?

— No to możemy się jakoś dogadać.

* * *

Jaskinie krasnoludów rozbrzmiewały kuciem młotów, choć przde wszystkim dla efektu. Krasnoludom trudno się skupić bez dźwięku kucia. Dlatego osoby dobrze sytuowane na stanowiskach urzędniczych wynajmują gobliny, żeby uderzały w małe, ozdobne kowadła — tylko po to, by zadbać o właściwy krasnoludzki wizerunek.

Miotła leżała na dwóch kozłach. Babcia Weatherwax przysiadła na skalnym występie, a krasnolud o połowę od niej niższy, w fartuchu będącym właściwie tylko masą kieszeni, obszedł miotłę dookoła, od czasu do czasu stukając w nią palcem.

Wreszcie kopnął w witki i nabrał powietrza. Przypominało to odwrotny gwizd, będący tajemnym sygnałem wszystkich fachowców wszechświata, a oznaczający, że zaraz wydarzy się coś kosztownego.

— No tak… — powiedział. — Mógłbym sprowadzić uczniów, żeby to sobie obejrzeli. Przydałoby się im. To czysta historia. Naprawdę uniosła się w powietrze?

— Leciała jak ptak — oświadczyła Babcia. Krasnolud zapalił fajkę.

— Bardzo bym chciał zobaczyć takiego ptaka. — Zamyślił się. — Wyobrażam sobie, że taki ptak to widok wart oglądania.

— Rzeczywiście. Ale czy możesz ją naprawić? Spieszy mi się. Krasnolud usiadł, powoli i z rozwagą.

— Co do naprawy… rzekł. — Cóż, o naprawie nie ma mowy. O odbudowie, może. Oczywiście, niełatwo dziś znaleźć porządne witki, nawet gdybyśmy mieli kogoś, kto potrafi je związać jak należy. A potrzebne zaklęcia…

— Nie chcę jej odbudowywać — zapewniła Babcia. — Chcę tylko, żeby działała jak należy.

— To stary model — nie ustępował krasnolud. — Ciężka sprawa z tymi starymi modelami. Trudno dobrać właściwe drewno…

Nagle znalazł się w powietrzu, trzymany ręką Babci, z oczami na poziomie jej nosa. Krasnoludy, jako istoty same w sobie magiczne, są w zasadzie odporne na czary, ale jej twarz wyglądała tak, jakby chciała przyspawać mu oczy do tyłu czaszki.

— Napraw ją tylko — syknęła. — Proszę.

— Co? Mam odstawić fuchę? — Fajka krasnoluda stuknęła o podłogę.

— Tak.

— Połatać ją, znaczy? Zdradzić moich mistrzów, wykonując tylko połowę roboty?

— Tak. — Źrenice Babci przypominały dwie maleńkie czarne dziury.

— Zresztą… — mruknął krasnolud. — No dobrze, niech będzie.

* * *

Gander, przewodnik karawany, martwił się. 3 dni temu wyjechali z Zemphis, poruszali się w dobrym tempie i teraz podążali już ku skalistej przełęczy w górach zwanych Papami Scylli. Było ich osiem i Gander często się zastanawiał, kim właściwie była Scylla i czy by ją polubił.

Nocą podkradła się do obozu banda gnoili. Obrzydliwe stwory, odmiana skalnych goblinów, poderżnęły gardło wartownikowi i z pewnością zamierzały wymordować całą karawanę. Tyle że…

Nikt nie wiedział, co zdarzyło się potem. Ludzi obudziły wrzaski i zanim zdążyli rozdmuchać ogniska, zanim mag Treatle rozciągnął nad obozowiskiem zasłonę błękitnego blasku, ocalałe gnolle były już tylko odległymi, pajęczymi cieniami, uciekającymi, jakby ścigały je wszystkie legiony Piekieł.

Sądząc po tym, co się zdarzyło ich towarzyszom, miały prawdopodobnie rację. Strzępy gnoili zwisały z okolicznych głazów, nadając im wesoły, świąteczny wygląd. Gander nie żałował ich specjalnie — gnolle lubiły chwytać podróżnych i demonstrować im swoją gościnność maczugą i rozpalonym do czerwoności nożem. Denerwował się jednak, że znalazł się w pobliżu Czegoś, co rozcięło kilkanaście twardych, uzbrojonych gnoili jak łyżeczka tnie jajko na miękko. A przy tym nie zostawiło śladów.

Właściwie nawet wymiotło grunt do czysta.

Noc trwała długo, a ranek nie przyniósł poprawy. Jedyną osobą mniej więcej przytomną była Esk, która przespała wszystko pod wozem i narzekała tylko na niezwykłe sny.

Mimo wszystko z ulgą opuścili makabryczną okolicę. Gander uznał, że gnolle od środka wcale nie wyglądają lepiej niż z wierzchu. Znienawidził ich wnętrzności.

Esk siedziała w wozie Treatle'a i rozmawiała z Simonem, który prowadził niezręcznie, podczas gdy mag drzemał za nimi.

Simon wszystko robił niezręcznie. Niezręczność doprowadził do mistrzostwa. Był jednym z tych chłopców, którzy wydają się zbudowani z samych łokci, kciuków i kolan. Ciężkim wysiłkiem było nawet patrzeć, jak chodzi. Człowiek wciąż czekał, że pękną sznurki wiążące go razem. A kiedy dostrzegał w zdaniu jakieś „S” albo „W”, w jego oczach pojawiał się wyraz udręki. Na ten widok rozmówcy odruchowo wypowiadali za mego trudne słowa. Warto było, ponieważ wdzięczność rozlewała się wtedy po pryszczatej twarzy niczym blask słońca padający na księżyc.

W tej chwili oczy łzawiły mu od kataru siennego.

— Czy kiedy byłeś mały, chciałeś zostać magiem? Simon pokręcił głową.

— Chciałem tylko w-w-w…

— …wiedzieć…

— …jak działa s-s-s…

— …świat?

— Tak. Ktoś z mojej osady dał znać na Uniw-w-wersytet i mistrz T-Treade po mnie przybył. Kiedyś zos-s-s…

— …zostanę…

— …magiem. Mistrz Treade uw-waża, że w-wyjątkowo dobrze przys-s… swajam teorię.

Wilgotne oczy Simona zaszły mgłą, a na twarzy pojawił się wyraz niemal rozkoszy.

— Mów-w-wil, że mają tam w bib… bliotece tysiące ks-s… siążek — rzekł tonem człowieka zakochanego. — W-w-w…

— Więcej?

— …niż można przeczytać przez całe życie.

— Nie jestem pewna, czy lubię książki — oświadczyła Esk konwersa-cyjnym tonem. — Jak papier może cokolwiek wiedzieć? Moja Babcia twierdzi, że książki są dobre tylko wtedy, kiedy mają cienkie kartki.

— To nie tak — zaprotestował z zapałem Simon. — Książki są pełne w-w-w-w…

— …wiedzy? — rzuciła Esk po chwili zastanowienia.

— Tak. A s-słow-w… wa mają moc zmiany. Takie w-w-w…

— …właśnie…

— …muszę poznać. Są tam gdzieś, ukryte w s-starych księgach. Mów-w-w…

— Mówią…

— …że nie ma nowych zaklęć, ale na pew… pewno gdzieś tam kryją się między s-s-s…

— …słowami…

— Tak, i żaden w-w-w-w…

— …wielki… — podpowiedziała Esk. Na twarzy miała wyraz koncentracji.

— …mag jeszcze ich nie odkrył. — Przymknął oczy i uśmiechnął się z rozmarzeniem. — Wielkie słowa, które potrafią odmienić Świat.

— Co?

— Ee… — Simon otworzył oczy w sam czas, by powstrzymać wołu od zjechania z gościńca.

— Wymówiłeś te wszystkie esy i wu!