— Tak?
— Przecież słyszałam! Spróbuj jeszcze raz. Simon nabrał tchu.
— Slosłowsło… S-s-s… S-s-s… — powiedział. — S-s4-s-s… — kontynuował.
— To na nic. Uciekło — westchnął po chwili. — Czas-sem tak się zdarza, kiedy o tym nie myślę. Pan Treatle s-s-s…
— …sądzi…
— …żejes-stem na coś uczulony.
— Uczulony na wu?
— Nie, głuptas-s-s-s…
— …głuptasku… — dokończyła wielkodusznie Esk.
— Coś fruwa w pow-w-wietrzu, może p-pyłki albo kurz. Mistrz Treatle próbow-wał odkryć przyczynę, ale żadna magia jakoś nie p-pomaga.
Przejeżdżali wąskim kanionem między pomarańczowymi skałami. Simon spoglądał na nie ponuro.
— Babcia pokazała mi kilka leków na katar sienny — oświadczyła Esk. — Może ci pomogą.
Simon pokręcił głową. Zdawało się, że spadnie mu z ramion.
— Próbow-w-wałem w-w-w…
— …wszystkiego… Simon westchnął.
— Św-w-w… dobry ze mnie będzie mag, jeśli naw-w-w… jeśli nie potrafię w-w-w… powiedzieć żadnego s-s-s-s… niczego.
— Rzumiem, że to pewien problem — przyznała Esk.
Przez chwilę obserwowała okolicę, porządkując bezładne myśli.
— Czy byłoby, ehm, możliwe, żeby kobieta została, no wiesz, magiem? — spytała w końcu.
Simon wytrzeszczył oczy. Patrzyła na niego wyzywająco. Poczuł, jak zaciska mu się krtań. Próbował wymyślić zdanie, które nie zaczynałoby się od słowa: wykluczone. W końcu został zmuszony do pewnych ustępstw.
— Ciekaw-wa idea — rzekł. I wybuchnął śmiechem, zanim zdążył go przestrzec wyraz twarzy Esk. — Dość śmieszna — dodał. Ale wesołość ustąpiła wolno miejsca zdziwieniu. — Nigdy się nad tym nie zas-stana-wiałem.
— No więc jak? Mogą? — Tonem głosu Esk można by się ogolić.
— Oczywiście, że nie mogą. — Treatle odsunął kotarę prowadzącą do wnętrza wozu i wspiął się na kozioł. — To jasne, moje dziecko. Si-mon, wracaj do nauki.
Wyraz lekkiej paniki zajął swoje zwykłe miejsce na twarzy Simona. Gdy Treatle odbierał mu lejce, chłopak popatrzył błagalnie na Esk. Dziewczynka zignorowała go.
— Dlaczego nie? I co jest takie oczywiste?
Mag spojrzał z wyższością. Do tej pory nie zwracał właściwie na nią uwagi, była tylko jedną z postaci przy ognisku.
Treatle pełnił funkcję prorektora Niewidocznego Uniwersytetu i przyzwyczaił się do widoku niewyraźnych, krzątających się postaci zajętych ważnymi, ale nieistotnymi sprawami, takimi jak podawanie mu posiłków czy odkurzanie jego pokojów. Był głupi, owszem, w ten szczególny sposób, w jaki bywają głupi bardzo mądrzy ludzie. Miał tyle taktu, co lawina i tyle egocentryzmu, co tornado, ale nigdy nie przyszło-by mu na myśl, że dzieci są dostatecznie ważne, by zachowywać się wobec nich nieuprzejmie.
Od długich białych włosów po zakręcone czubki butów Treatle był uosobieniem maga. Miał odpowiednio krzaczaste brwi, gwiaździstą szatę i brodę patriarchy, lekko tylko przybrudzoną plamami z nikotyny (magowie żyją w celibacie, ale czasem lubią zapalić dobre cygaro).
— Zrozumiesz to wszystko, kiedy dorośniesz — powiedział. — To rzeczywiście zabawny pomysł i ładna gra słów. Żeński mag! Równie dobrze mogłabyś wymyślić męską czarownicę.
— Czarnoksiężnicy — wtrąciła Esk.
— Słucham?
— Moja Babcia twierdzi, że mężczyźni nie mogą być czarownicami — wyjaśniła Esk. — Mówi, że gdyby spróbowali zostać czarownicami, staliby się magami.
— Mam wrażenie, że to bardzo mądra kobieta.
— Mówi, że kobiety powinny zajmować się tym, co robią najlepiej — ciągnęła Esk.
— To rozsądne.
— I że gdyby kobiety były tak dobre jak mężczyźni, byłyby o wiele lepsze.
Treatle zaśmiał się.
— Jest czarownicą — oznajmiła Esk i dodała w myślach: i co na to powiesz, panie tak zwany uczony magu?
— Moja panno, czy powinienem być zaszokowany? Tak się składa, że żywię dla czarownic głęboki szacunek.
Esk zmarszczyła czoło. Nie tak powinien zareagować.
— Naprawdę?
— W samej rzeczy. Uważam, że czarownictwo to piękny zawód… dla kobiety. Szlachetne powołanie.
— Uważa pan? To znaczy: naprawdę szlachetne?
— O, tak. Niezwykle użyteczne w regionach wiejskich, dla ludzi, którzy… rodzą dzieci i tak dalej. Tym niemniej czarownice nie są magami. Czarownictwo to sposób, w jaki Natura otwiera kobietom dostęp do magicznych oddziaływań. Musisz wszakże pamiętać, że to nie jest wyższa magia.
— Rozumiem. Nie wyższa magia — powtórzyła Esk ponuro.
— Nie. Czarownictwo może bardzo pomagać ludziom w życiu, to oczywiste, ale…
— Przypuszczam, że kobiety nie mają dość rozsądku, żeby być magami — oświadczyła dziewczynka. — Tak właśnie podejrzewam.
— Mam dla kobiet najwyższy szacunek — zapewnił Treatle, nie dostrzegając nowej nuty w głosie Esk. — Są niezrównane, gdy chodzi o… o…
— O rodzenie dzieci i tak dalej?
— O to też, rzeczywiście — zgodził się wielkodusznie mag. — Ale czasami zakłócają spokój. Za łatwo się podniecają. Wyższa magia wymaga nadzwyczajnej jasności umysłu, a talenty kobiet nie prowadzą ich w tym kierunku. Ich mózgi się przegrzewają. Przykro mi to mówić, ale tylko jedne drzwi prowadzą do magii: to główna brama Niewidocznego Uniwersytetu, a tej nie przekroczyła jeszcze żadna kobieta.
— Proszę powiedzieć — poprosiła Esk — do czego się przydaje wyższa magia?
Treatle uśmiechnął się do niej.
— Wyższa magia, drogie dziecko — rzekł — może dać nam wszystko, czego zapragniemy.
— Aha.
— Dlatego nie myśl już o tych bzdurach z magami, dobrze? — Treatle obdarzył ją dobrotliwym uśmiechem. — Jak ci na imię, moja mała?
— Eskarina.
— A po co jedziesz do Ankh?
— Myślałam, że może poszukam fortuny — mruknęła Esk. — Ale może dziewczynki nie mają fortun do znalezienia. Jest pan pewien, że magowie dają ludziom to, czego zapragną?
— Oczywiście. Do tego przecież służy wyższa magia.
— Rozumiem.
Cała karawana posuwała się w tempie tylko odrobinę szybszym niż piechur. Esk zeskoczyła na ziemię, wyciągnęła laskę z jej chwilowej kryjówki między umocowanymi do burty workami i wiadrami, po czym pobiegła na tyły wzdłuż linii wozów i zwierząt. Przez łzy dostrzegła jeszcze, jak zza zasłony wygląda Simon z książką w ręku. Uśmiechnął się do niej zaskoczony i próbował coś powiedzieć, ale uciekła i zbiegła ze szlaku.
Kolczaste krzewy drapały ją po nogach, kiedy wspinała się na zbocze, potem biegła swobodnie po nagim płaskowyżu, otoczonym pomarańczowymi urwiskami.
Nie przystawała, póki nie zgubiła się na dobre, ale gniew wciąż płonął w niej jasno. Już wcześniej bywała zła, ale nigdy tak jak teraz.
Normalnie gniew był niby czerwony płomień, jak wtedy, kiedy rozpala się na palenisku w kuźni. Tym razem wyglądał inaczej — wspomagały go miechy i zwęził się do wąskiego, niebieskobiałego płomyka, który rozcina żelazo.
Czuła mrowienie na całym ciele. Musiała coś zrobić, inaczej groziło jej, że wybuchnie.
Dlaczego tak było, że kiedy Babcia burczała o czarownictwie, Esk marzyła o zaawansowanej wiedzy magów, ale kiedy tylko usłyszała piskliwy głos Treatle'a, miała ochotę do ostatnich sił bronić czarownic? Zostanie jednym i drugim albo nikim. A im bardziej inni próbowali ją powstrzymać, tym bardziej tego pragnęła.
Będzie czarownicą i magiem. I wtedy im wszystkim pokaże.