Po raz pierwszy w życiu przyszło Babci do głowy, że może jest jednak coś ważnego w tych książkach, które ostatnio świat tak ceni. Książkom była przeciwna z powodów moralnych: słyszała, że wiele z nich napisali ludzie nieżyjący, rozsądek podpowiadał zatem, że czytanie ich byłoby równie grzeszne jak nekromancja. Wśród wielu rzeczy w tym nieskończenie zmiennym wszechświecie, których Babcia nie akceptowała, były też rozmowy z umarłymi; z całą pewnością mieli dosyć własnych kłopotów.
Chociaż nie tyle, miała wrażenie, ile ona. Zamyślona popatrzyła w dół i zastanowiła się, dlaczego widzi tam gwiazdy.
Przez jeden moment, kiedy jej serce zatrzymało się w miejscu, myślała już, że rzeczywiście przeleciały poza Krawędź. Natychmiast jednak zdała sobie sprawę, że światełka, tysiącami płonące w dole, są zbyt żółte. I migoczą. Poza tym czy kto kiedy słyszał o gwiazdach ułożonych w takich równych rzędach?
— Bardzo ładne — oświadczyła Esk. — Czy to miasto?
Babcia nerwowo wpatrywała się w ziemię. Jeśli to naprawdę miasto, było za duże. Ale teraz, kiedy już mogła spokojnie się zastanowić, rzeczywiście pachniało masą ludzi.
W powietrzu unosił się aromat kadzidła, ziarna, przypraw i piwa, ale przede wszystkim ten szczególny zapach wywoływany przez wysoki poziom wód gruntowych, tysiące ludzi stłoczonych w jednym miejscu i lekceważące traktowanie kanalizacji.
Otrząsnęła się mimowolnie. Dzień następował im na pięty. Wyszukała obszar, gdzie pochodnie były słabe i rzadko rozmieszczone. Uznała, że oznacza to dzielnicę biedoty, a ludzie biedni nie mają nic przeciwko czarownicom.
Potem delikatnie skierowała kij miotły w dół.
Udało jej się znaleźć pięć stóp nad ziemią, kiedy świt nadszedł po raz drugi.
Wrota rzeczywiście były wielkie i czarne. Wyglądały jakby wykuto je z litej ciemności. Babcia i Esk stały w tłumie na placu przed Uniwersytetem i przyglądały się im.
— Nie rozumiem, jak ludzie wchodzą do środka — zauważyła Esk.
— Używają czarów, podejrzewam — wyjaśniła kwaśno Babcia. — Oto masz swoich magów. Każdy normalny człowiek kupiłby sobie kołatkę. Skinęła miotłą w stronę czarnych wrót.
— Może trzeba powiedzieć jakieś hokuspokus. Wcale bym się nie zdziwiła — dodała.
Przebywały w Ankh-Morpork od trzech dni i Babci, ku jej zaskoczeniu, zaczynało się tu podobać. Zatrzymały się w Mrokach, starożytnej dzielnicy miasta, której mieszkańcy prowadzili głównie nocny tryb życia. Nigdy nie interesowali się cudzymi sprawami, ponieważ ciekawość jest pierwszym stopniem nie tylko do piekła, ale też na dno Ankh z ciężarami przywiązanymi do nóg. Wynajęły mieszkanie na nawyższym piętrze pewnego domu, ponieważ Babcia słyszała, że trudno jest dostać się na szczyty, ale gdy nadarza się okazja, należy ją wykorzystać.
Mroki, w największym uproszczeniu, były siedliskiem zdyskredytowanych bóstw, nielicencjonowanych złodziei, księżniczek nocy i sprzedawców egzotycznych towarów, alchemików umysłu i wędrownych kuglarzy. Krótko mówiąc, smaru na osiach cywilizacji.
A jednak, pomimo że tacy ludzie zwykle cenią prostą magię, żyło tu zadziwiająco mało czarownic. W ciągu kilku godzin wieść o przyjeździe Babci obiegła całą dzielnicę i ludzie strumieniem skradali się, wbiegali albo wkraczali do mieszkania, szukając napojów, uroków, informacji o przyszłości oraz rozmaitych osobistych, specjalistycznych usług, jakie czarownice zwykle świadczą tym, których życie jest lekko zachmurzone lub wręcz ogarnięte sztormem.
Z początku była zirytowana, potem zakłopotana, wreszcie zaczęło jej to pochlebiać. Klienci mieli pieniądze, co zawsze jest pożyteczne, ale też płacili szacunkiem, który jest walutą solidną jak skała.
Krótko mówiąc, Babcia rozważała, czy nie przenieść się do większego mieszkania z ogrodem i nie sprowadzić swoich kóz. Zapach mógłby stanowić pewien problem, ale trudno, kozy musiałyby się przyzwyczaić.
Razem z Esk zwiedziły najciekawsze miejsca Ankh-Morpork, widziały stocznie, liczne mosty, suki, kasby i ulice, przy których stały wyłącznie świątynie. Babcia przeliczyła je, wyraźnie zamyślona; bogowie zawsze żądali od swych wyznawców zachowania innego, niż wynikałoby z ich prawdziwej natury. A efekt, jaki wywierało to na wiernych, dostarczał czarownicom wielu zajęć.
Jak dotąd potworności cywilizacji się nie zmaterializowały. Tylko raz jakiś złodziejaszek próbował uciec z Babci torebką. Ku zdumieniu przechodniów zawołała za nim, a on wrócił, walcząc z własnymi nogami, które zupełnie przestały go słuchać. Nikt dokładnie nie widział, jak zmieniły się jej oczy, kiedy patrzyła mu prosto w twarz; nikt nie słyszał, jakie słowa wyszeptała do jego nadstawionego ucha. Oddał jej wszystkie zabrane pieniądze i jeszcze sporą sumkę skradzioną innym ludziom, a zanim go wypuściła, obiecał się ogolić, nie garbić i do końca swych dni być lepszym człowiekiem. Przed wieczorem rysopis Babci dostarczono do wszystkich oddziałów Gildii Złodziei, Kieszonkowców, Włamywaczy i Zawodów Pokrewnych[1] z kategorycznym poleceniem, by unikać jej za wszelką cenę. Złodzieje, jako istoty nocne, potrafią rozpoznać zagrożenie, zwłaszcza kiedy się z nim zderzą.
Babcia napisała też dwa kolejne listy do rektora Uniwersytetu. Nie dostała odpowiedzi.
— Bardziej mi się podobało w lesie — oświadczyła Esk.
— Sama nie wiem — wyznała Babcia. — Właściwie tu jest trochę podobnie. A ludzie w mieście potrafią uszanować czarownicę.
— Są bardzo przyjaźni — zgodziła się dziewczynka. — Znasz ten dom przy końcu ulicy, gdzie taka gruba pani mieszka z tymi wszystkimi młodymi panienkami? Mówiłaś, że to jej krewne.
— Pani Palm — odpowiedziała ostrożnie Babcia. — Bardzo szacowna dama.
— Ludzie przychodzili tam w odwiedziny przez całą noc! Patrzyłam.
Dziwię się, kiedy one mają czas się wyspać.
— Uhm — przyznała Babcia.
— Ciężko musi być tej biednej kobiecie z tyloma córkami do wy-karmienia. Doprawdy, ludzie powinni zachować trochę taktu…
— No, wiesz… Nie jestem pewna, czy… Uratował ją przyjazd pod uniwersytecką bramę dużego, jaskrawo malowanego wozu. Woźnica zatrzymał woły o kilka stóp od Babci.
— Moja dobra kobieto — zawołał. — Czy zechcielibyście się odsunąć?
Babcia odstąpiła urażona taką demonstracją uprzejmości, a szczególnie tym, że ktoś uznał ją za swoją dobrą kobietę. I wtedy woźnica zauważył Esk.
Był nim Treatle. Uśmiechnął się jak zasmucony wąż.
— Coś podobnego! Czy to nie ta panienka, która uważa, że kobiety powinny być magami?
— To ja. — Esk zignorowała Babcine kopnięcie w kostkę.
— Co za radość. Przyszłaś, żeby się do nas przyłączyć, zgadłem?
— Tak — przyznała Esk, a że coś w zachowaniu Treatle'a zdawało się tego wymagać, dodała jeszcze: — proszę pana. Ale nie możemy się dostać do środka.
— My? — zdziwił się Treatle i zerknął na Babcię. — A tak, oczywiście. To chyba twoja ciotka?
— Babcia. Ale nie moja prawdziwa babcia, tylko tak jakby babcia wszystkich.
Babcia sztywno skinęła głową.
— Nie możemy tak tego zostawić — stwierdził Treatle głosem lepkim jak budyń. — To niemożliwe. Nasza pierwsza kobieta-mag czekająca na progu? Wstyd. Czy zechcesz mi towarzyszyć?
Babcia mocno ścisnęła Esk za ramię.
— Jeśli ci to nie przeszkadza… — zaczęła, ale dziewczynka wyrwała się jej i podbiegła do wozu.
1
Bardzo szacowna organizacja, będąca w istocie ważnym elementem utrzymywania prawnego porządku w mieście. Przyczyna tego jest następująca: Gildia realizuje roczną kwotę, będącą społecznie akceptowalnym poziomem kradzieży, rozbojów i mordów. Pilnuje za to — w sposób definitywny i ostateczny — by nieoficjalna przestępczość została nie tylko zgnieciona, ale też zasztyletowana, uduszona, poćwiartowana, a dodatkowo także porozrzucana po mieście w licznych papierowych torbach. Uważano to powszechnie za rozwiązanie tanie i nowoczesne. Wyjątek stanowili ci, którzy osobiście padali ofiarą kradzieży, rozbojów i mordów, a nie chcieli uznać tego za swój społeczny obowiązek. Układ laki pozwalał złodziejom opracować strukturę awansów, egzaminów wstępnych i kodeksów postępowania, podobnych do przyjętych w innych profesjach, do których szybko stawali się podobni — tym bardziej że różnica i tak nigdy nie była zbyt wielka.