Cutangle zerknął z ukosa na swych kolegów. Pokiwali głowami.
— To zaszczyt przyjąć go na Uniwersytet — rzekł. — Możesz mu to powtórzyć, kiedy odzyska przytomność.
Nagle poczuł, że coś szarpie go za skraj szaty.
— Przepraszam bardzo — powiedziała Esk.
— Dzień dobry, panienko — odpowiedział jej Cutangle swym najsłodszym głosem. — Przyszłaś odprowadzić brata na Uniwersytet?
— On nie jest moim bratem — wyjaśniła Esk. Zdarzały się w jej życiu chwile, kiedy świat wydawał się pełen braci. Ale to nie była jedna z nich.
— Czy pan jest ważny? — zapytała.
Rozpromieniony Cutangle obejrzał się na kolegów. Jak w każdej grupie, wśród magów także obowiązywały mody. Czasami byli smukli, wychudzeni i mówili do zwierząt (zwierzęta nie słuchały, ale liczą się przecież intencje), kiedy indziej byli mroczni, posępni i nosili krótkie, czarne, szpiczaste bródki. Teraz obowiązywał styl mieszczański. Cutangle aż się nadął ze skromności.
— Dość ważny — przyznał. — Człowiek stara się jak może w służbie bliźniego. Tak. Dosyć ważny, śmiem twierdzić.
— Chcę być magiem — oświadczyła Esk.
Pomniejsi magowie stojący za plecami Cutangle’a spojrzeli na nią tak, jakby była nieznanym gatunkiem chrząszcza. Sam Cutangle poczerwieniał i oczy wyszły mu na wierzch, jakby wstrzymywał oddech. A potem wybuchnął śmiechem. Śmiech rodził się gdzieś w rozległych przestrzeniach jego brzucha i przeciskał się w górę, odbijał echem między żebrami i powodował drobne wstrząsy na obszarze piersi, aż wreszcie wyrywał się na zewnątrz serią zduszonych parskań. Był to fascynujący widok. Śmiech Cutangle'a miał osobowość.
Mag urwał jednak, kiedy dostrzegł spojrzenie Esk. Gdyby śmiech był musicalowym clownem, to jej wzrok byłby wiadrem farby na trajektorii przechwytującej.
— Mag? — zapytał z niedowierzaniem. — Chcesz zostać magiem?
— Tak — odparła Esk, wpychając oszołomionego Simona w niechętne ramiona Treatle'a. — Jestem ósmym synem ósmego syna. To znaczy córką.
Magowie zaczęli coś szeptać, ale Esk starała się nie zwracać na nich uwagi.
— Co ona powiedziała?
— Chyba nie mówi poważnie.
— Uważam, że dzieci w tym wieku są rozkoszne.
— Jesteś ósmym synem ósmej córki? — zapytał Cutangle. — Naprawdę?
— Na odwrót — odparła dumnie Esk. Cutangle otarł oczy chusteczką.
— To zadziwiające. Chyba w życiu nie słyszałem niczego podobnego. Co?
Rozejrzał się. Wokół gromadzili się gapie. Ludzie stojący z tyłu nie widzieli Esk, więc wyciągali szyje w nadziei, że zobaczą jakieś ciekawe czary. Cutangle nie wiedział, jak powinien się zachować.
— Chwileczkę — mruknął. — Chcesz być magiem?
— Ciągle to powtarzam, ale chyba nikt tu mnie nie słucha.
— Ile masz lat, dziewczynko?
— Prawie dziewięć.
— I kiedy dorośniesz, chcesz zostać magiem?
— Chcę być magiem teraz! — oświadczyła Esk stanowczo. — Trafiłam we właściwe miejsce, prawda?
Cutangle zerknął na Treatle'a i mrugnął.
— Widziałam — oznajmiła Esk.
— Chyba nie było jeszcze maga kobiety — zauważył Cutangle. — Mam wrażenie, że to wbrew tradycji. Czy nie wolałabyś raczej zostać czarownicą? Słyszałem, że to wspaniała kariera dla dziewcząt.
Jakiś młodszy mag za jego plecami parsknął śmiechem. Esk spojrzała na niego groźnie.
— Nieźle jest być czarownicą — przyznała. — Ale wydaje mi się, że magowie mają więcej zabawy. A pan jak uważa?
— Uważam, że jesteś unikalną dziewczynką — odparł Cutangle.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że jesteś tylko jedna — wyjaśnił Treatle.
— Zgadza się. I ciągle chcę być magiem. Cutangle na chwilę utracił dar mowy.
— Nie możesz — wykrztusił. — Co za pomysł! Wyciągnął się na całą szerokość i odwrócił. Coś pociągnęło go za szatę.
— Dlaczego nie? — zapytał cienki głosik. Obejrzał się.
— Dlatego — oświadczył powoli i stanowczo. — Dlatego, że… ten pomysł jest po prostu śmieszny, oto dlaczego! I to absolutnie wbrew tradycji.
— Ale potrafię rzucać czary magów! — upierała się Esk. W jej głosie zabrzmiała najdelikatniejsza sugestia drżenia. Cutangle pochylił się i zbliżył twarz do jej twarzy.
— Nie potrafisz! — syknął. — Ponieważ nie jesteś magiem. Kobiety nie są magami, czy to jasne?
— No to patrzcie! — powiedziała Esk.
Wyciągnęła prawą rękę, rozsunęła palce i spojrzała wzdłuż ramienia, aż dostrzegła posąg Malicha Mądrego, założyciela Uniwersytetu. Magowie stojący między nią a statuą odsunęli się instynktownie i natychmiast poczuli się trochę głupio.
— Nie żartuję — ostrzegła Esk.
— Odejdź stąd, dziewczynko — burknął Cutangle.
— Jak chcecie.
Esk zmrużyła oczy, lekko zezując wpatrzyła się w posąg i skoncentrowała umysł…
Wielkie wrota Uniwersytetu wykute są z oktironu, metalu tak niestabilnego, że może istnieć tylko w universum przesyconym pierwotną magią. Są całkowicie odporne na wszelkie siły z wyjątkiem czarów: ogień, taran czy armia, nawet największe, nie zdołają ich pokonać.
Dlatego właśnie większość zwykłych gości używa tylnej furtki, wykonanej z całkiem zwyczajnego drewna. Ta nie biega dookoła i nie straszy ludzi, ani nawet nie stoi nieruchomo i nie straszy ludzi. Ma odpowiednią kołatkę i wszystko, co trzeba.
Babcia uważnie zbadała futryny i sapnęła z satysfakcją, kiedy znalazła to, czego szukała. Nie wątpiła, że tu będzie, chytrze ukryte wśród naturalnych słojów drewna.
Chwyciła kołatkę w kształcie smoczego łba i zdecydowanym ruchem zastukała trzykrotnie. Po chwili otworzyła jej młoda dziewczyna z ustami pełnymi klamerek do bielizny.
— Eo ai u ua? — zapytała.
Babcia skłoniła głowę, by dziewczyna zauważyła szpiczasty czarny kapelusz ze szpilkami w kształcie skrzydeł nietoperza. Wywarł na niej odpowiednie wrażenie: zaczerwieniła się i rozejrzawszy się nerwowo po cichym zaułku, wpuściła Babcię do środka.
Po drugiej stronie muru znajdował się spory, porośnięty mchem dziedziniec poprzecinany sznurami bielizny. Babcia miała szansę stać się jedną z bardzo niewielu kobiet świadomych, co magowie noszą pod swymi szatami, jednak skromnie odwróciła wzrok i ruszyła za dziewczyną chodnikiem, a potem w dół po szerokich schodach.
Doprowadziły ją do długiego, wysokiego tunelu z licznymi łukowymi przejściami i w tej chwili pełnego pary. Babcia zauważyła długie rzędy balii w rozległych salach po obu stronach; w powietrzu unosił się ciepły, słodki aromat prasowania. Obok przebiegła grupka dziewcząt z koszami mokrej bielizny; przed schodami zatrzymały się nagle i odwróciły powoli, żeby się jej przyjrzeć.
Babcia wyprostowała plecy i starała się wyglądać możliwie tajemniczo. Jej przewodniczka, która wciąż nie pozbyła się klamerek, skręciła w boczny korytarz i dotarła do pokoju, który był istnym labiryntem półek zawalonych praniem. W samym jego centrum przy stole siedziała bardzo gruba kobieta w żółtej peruce. Przed chwilą pisała coś w wielkiej księdze, która wciąż leżała przed nią otwarta, ale w tej chwili oglądała obszerną poplamioną kamizelkę.
— Próbowałaś wybielacza? — spytała.