— Tak, psze pani — odparła stojąca obok służąca.
— A tinktury z myrrytu?
— Tak, psze pani. Zafarbowała na niebiesko.
— To coś nowego — mruknęła gospodyni. — A widziałam już siarkę i sadzę, smoczą krew i krew demonów… i sama nie wiem co jeszcze. — Przewróciła kamizelkę na lewą stronę i odczytała imię na kawałku materiału, starannie przyszytym do podszewki. — Hmm… Granpone Biały. Będzie Granponem Szarym, jeśli nie zadba o swoje rzeczy. Powiadam ci, moja złociutka, że biały mag to tylko mag czarny, który ma dobrą gosposię. Weź to…
Zauważyła Babcię i urwała.
— Auaa o ii — wyjaśniła Babcina przewodniczka, wykonując pospieszny dyg. — E iay aeu…
— Tak, tak. dziękuję ci, Ksandro. Możesz odejść — przerwała tęga kobieta.
Wstała, uśmiechnęła się promiennie i z niemal dosłyszalnym szczękiem przestroiła głos o kilka klas społecznych wyżej.
— Wybaczcie nam, phoszę — powiedziała. — Widzicie nas zabiegane, bo mamy dzisiaj dzień phania i w ogóle. Przybywacie z wizytą towarzyską, czy też niesiecie może wieści z Tamtej Sthony?
Przez ułamek sekundy Babcia przyglądała j ej się, nie rozumiejąc. Znaki na futrynie mówiły, że gospodyni serdecznie wita czarownice, a najbardziej jej zależy na wiadomościach o czterech zmarłych mężach. Szuka też piątego, stąd blond peruka i — jeśli słuch Babci nie mylił — trzeszczenie fiszbinów w takich ilościach, że mogłyby doprowadzić do furii cały ruch ekologiczny. Naiwna i niemądra, mówiły znaki. Babcia powstrzymała się z osądem, ponieważ miejskie czarownice same nie wydały jej się szczególnie bystre.
Gospodyni musiała źle zrozumieć wyraz jej twarzy.
— Nie obawiajcie się. Moja służba otrzymała wyhaźne insthukcje, aby zaphaszać tu czahownice, choć oczywiście ci na górze tego nie pochwalają. Z pewnością napijecie się hehbaty i zjecie coś?
Babcia skłoniła się z powagą.
— I sphawdzę, czy nie znajdzie się dla was thochę używanych ubhań. — Gospodyni rozpromieniła się.
— Używanych ubrań? Aha. Tak. Dziękuję pani. Gospodyni ruszyła przed siebie, wydając odgłosy jak stary kliper herbaciany na sztormowej fali. Skinęła na Babcię.
— Każę podać hehbatę u siebie. Hehbatę i dużo fusów.
Babcia podążyła za nią. Używane ubrania? Czy ta gruba baba mówi poważnie? Co za bezczelność! Oczywiście, gdyby były dobrej jakości…
Pod Uniwersytetem rozpościerał się inny świat: plątanina piwnic, chłodni, spiżami, kuchni i komórek. Każdy mieszkaniec tego świata coś niósł, pompował, popychał, albo po prostu stał i krzyczał. Babcia dostrzegła pomieszczenia pełne lodu i inne, jaśniejące ciepłem rozgrzanych do czerwoności kuchennych pieców. Piekarnie pachniały świeżym chlebem, piwnice starym piwem, a wszystko potem i dymem.
Gospodyni poprowadziła ją spiralnymi schodami i otworzyła drzwi jednym z wielu kluczy, które zwisały jej u paska.
Pokój za drzwiami był różowy i falbaniasty. Serwety z falbankami leżały na przedmiotach, których żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie przykryłby serwetą. Przypominało to wnętrze różowej waty cukrowej.
ł — Bardzo tu ładnie — oceniła Babcia. A ponieważ wyczuła, że tego od niej oczekują, dodała jeszcze: — Gustownie.
Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś bez falbanek, na czym mogłaby usiąść, ale zrezygnowała.
— O czymże ja myślę! — zawołała gospodyni. — Nazywam się Whitlow, ale to natuhalnie wiecie. I mam zaszczyt hozmawiać…
— Co? Aha… Babcia Weatherwax — odparła Babcia.
Falbanki źle na nią wpływały. Przynosiły wstyd kolorowi różowemu.
— Oczywiście, sama także posiadam zdolności pahapsychiczne — oznajmiła pani Whitlow.
Babcia nic nie miała przeciwko wróżeniu, pod warunkiem, że wykonywały je fatalnie osoby bez krzty talentu. Co innego, kiedy zajmowali się nim ludzie, którzy powinni okazać więcej rozsądku. Uważała, że przyszłość w najlepszym razie jest rzeczą delikatną i jeśli ktoś za mocno się jej przygląda, może ją zmienić. Miała kilka złożonych teorii na temat czasu i przestrzeni, i dlaczego nie powinno się z nimi igrać. Na szczęście dobre wróżki trafiały się rzadko, a ludzie i tak woleli te marne, gdyż zawsze mogli u nich liczyć na właściwą dawkę pociechy i optymizmu.
Babcia znała się na złym wróżeniu. Było trudniejsze niż prawdziwe. Wymagało wyobraźni.
Nie mogła powstrzymać myśli, że może pani Whitlow jest urodzoną czarownicą, która w jakiś sposób nie została przeszkolona. Z pewnością oblegała przyszłość ze wszystkich stron. Stała tam kryształowa kula pod czymś w rodzaju przykrycia na imbryczek — z falbankami, ma się rozumieć; leżało kilka talii kart i różowa torebka pełna runicznych kamieni. Stał też jeden z tych stolików, których żadna szanująca się czarownica nie dotknęłaby nawet dziesięciostopową młodą i — Babcia nie była całkiem pewna — albo specjalnie suszone odchody klaczy z lamtoru albo specjalnie suszone odchody lamy z klasztoru, które podobno można rozrzucić w taki sposób, by ujawniły całą wiedzę i mądrość wszechświata. Wszystko to było raczej smutne.
— Są też fusy hehbaty, natuhalnie — zapewniła pani Whitlow, wskazując duży, brunatny dzbanek na stoliku między nimi. — Wiem, że czahownice często ich używają, ale mnie zawsze wydawały się takie… pospolite. Nie chciałam was uhazić.
Zapewne rzeczywiście nie chciała, pomyślała Babcia. Pani Whitlow spoglądała na nią tak, jak zwykle patrzą szczeniaki, kiedy nie są pewne, czego mają oczekiwać i zaczynają właśnie się martwić, że jest to zwinięta gazeta.
Podniosła filiżankę pani Whitlow i już miała zajrzeć do środka, kiedy dostrzegła wyraz rozczarowania, przemykający po twarzy gospodyni niczym cień po ośnieżonym polu. Natychmiast przypomniała sobie, co tu robi. Trzy ra2y obróciła filiżankę w opaczną stronę, wykonała nad nią kilka przypadkowych gestów i wyszeptała zaklęcie (którego używała zwykle do leczenia zapalenia wymion u starych kóz, ale to przecież nieistotne). Taki pokaz wyraźnych talentów magicznych zachwycił panią Whitlow niepomiernie.
Z fusami herbaty Babcia nie radziła sobie najlepiej. Mimo to mrużąc oczy spojrzała na oblepioną cukrem masę na dnie filiżanki, zaś myślom pozwoliła błądzić swobodnie. W tej chwili potrzebny jej był jakiś podręczny szczur, czy choćby karaluch, który przypadkiem znalazł się w pobliżu Esk. Mogłaby wtedy Pożyczyć jego umysł.
Tymczasem odkryła, że Uniwersytet posiadał własny umysł.
Powszechnie wiadomo, że kamień potrafi myśleć. Na tym fakcie opiera się cała elektronika. Jednak w niektórych wszechświatach ludzie spędzają całe wieki szukając obcych inteligencji w niebie, zamiast spojrzeć pod nogi. To dlatego, że źle oceniają tempo przepływu czasu. Z punktu widzenia kamienia wszech świat dopiero co powstał, pasma górskie podskakują i zapadają się niczym klawisze pianoli, a kontynenty radośnie mkną tam i z powrotem, zderzają się ze sobą dla czystej radości pędu i strzepują z siebie skały. Minie jeszcze sporo czasu, zanim kamień zauważy nieprzyjemną skazę skóry i spróbuje się podrapać. I bardzo dobrze.
Jednak kamienie, z których zbudowano Niewidoczny Uniwersytet, od kilku tysięcy lat wchłaniały magię i cała ta bezkierunkowa moc musiała znaleźć ujście.
Uniwersytet wytworzył sobie osobowość.
Babcia wyczuwała ją jak wielkie, raczej przyjazne zwierzę, czekające tylko, żeby przewrócić się na dach i wystawić podłogi na drapanie. Uniwersytet nie zwracał na nią uwagi. Obserwował Esk.