— Zawsze mówiłaś, że Hilta wykorzystuje głupotę swojej płci — odparła Esk. — Mówiłaś, że ten, kto wróży, powinien się wstydzić, a poza tym wcale ci niepotrzebne stare ubrania.
— Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą — rzekła wyniośle Babcia. Całe życie nosiła stare ubrania i nie miała zamiaru pozwalać, żeby chwilowe powodzenie zmieniło jej obyczaje. — Karmią cię tu dobrze?
— Tak. Babciu, te czary magów, to wszystko tylko słowa…
— Zawsze to powtarzałam.
— Nie. Rzecz w tym… — zaczęła Esk, ale Babcia z irytacją machnęła ręką.
— W tej chwili nie mam czasu — oświadczyła. — Na dziś wieczór mam duże zamówienie. Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała kogoś przeszkolić. Mogłabyś mnie odwiedzić, kiedy dostaniesz wolne popołudnie czy co tam ci dadzą?
— Przeszkolić kogoś? — Esk była wstrząśnięta. — To znaczy: na czarownicę?
— Nie — odpowiedziała Babcia. — To znaczy: może.
— Ale co ze mną?
— Ty idziesz swoją drogą. Gdziekolwiek ona prowadzi.
— Mhm — mruknęła Esk. Babcia przyjrzała się jej.
— Muszę iść — rzekła.
Odwróciła się i pomaszerowała do kuchennego wejścia. Płaszcz rozwiał się za nią i Esk zauważyła, że jest podszyty czerwienią. Ciemną czerwienią wina, ale jednak. U Babci, która nigdy nie nosiła żadnej wierzchniej odzieży w kolorze innym niż praktyczna czerń, sprawiało to oszałamiające wrażenie.
— Biblioteka? — zdziwiła się pani Whitlow. — Nie wydaje mi się, żeby ktoś sprzątał w bibliotece. Sprawiała wrażenie szczerze zdziwionej.
— Dlaczego? — spytała Esk. — Nie kurzy się tam?
— No… — Pani Whitlow zastanowiła się. — Skoro już o tym wspomniałaś, to chyba tak. Jakoś nigdy mi to nie przyszło do głowy.
— Widzi pani, wszędzie poza tym już posprzątałam.
— No tak. Posprzątałaś, rzeczywiście.
— Właśnie.
— Rzecz w tym, że nigdy dotąd… tego nie robiliśmy — wykrztusiła pani Whitlow. — Ale słowo daję, nie mam pojęcia dlaczego.
— Właśnie — powtórzyła Esk.
— Uuk? — zapytał bibliotekarz i cofnął się przed Esk. Dziewczynka słyszała o nim i zjawiła się przygotowana. Podała mu banana.
Orangutan powoli wyciągnął rękę i wyrwał jej owoc, tryumfalnie szczerząc zęby.
Istnieją być może wszechświaty, gdzie bibliotekarstwo uchodzi za zawód spokojny, gdzie zagrożenie ogranicza się do grubych to mów spadających z górnych półek na głowę. Jednak funkcja strażnika magicznej biblioteki to nie zajęcie dla osób nieostrożnych. Zaklęcia posiadają moc, a spisanie ich i wciśnięcie między okładki wcale tej mocy nie zmniejsza. Magia wycieka. Księgi reagują ze sobą, tworząc losowe czary obdarzone własną osobowością. Księgi magiczne zwykle są przykuwane do półek, ale nie po to, by chronić je przed kradzieżą…
Jeden z magicznych wypadków zmienił bibliotekarza w małpę. Od tego czasu opierał się wszelkim próbom przemiany powrotnej, argumentując językiem migowym, że życie orangutana jest o wiele przyjemniejsze od życia istoty ludzkiej. Wszystkie wielkie problemy filozoficzne zredukowały się do pytania, z której strony zjawi się kolejny banan. Zresztą długie ramiona i chwytne stopy znakomicie się przydawały do pracy na wysokich półkach.
Esk wręczyła mu całą kiść bananów i zanim zdążył zaprotestować, zniknęła między regałami.
Nigdy jeszcze nie widziała więcej niż jednej książki naraz, więc i ta biblioteka nie różniła się dla niej od innych bibliotek. Owszem, dziwiło ją nieco, że podłoga w dali staje się ścianą, regały wyczyniają niezwykłe sztuczki ze wzrokiem i skręcają chyba w większej ilości wymiarów niż normalne trzy. Mógł też zaskoczyć widok półek z książkami na suficie, a czasem jakiegoś studenta spacerującego między nimi jak gdyby nigdy nic.
Wszystko to wynikało z faktu, że magia w takim stężeniu zakrzywia wokół siebie przestrzeń. Pod regałami samo płótno czy może flanela wszechświata skręcała się w niezwykłe formy. Miliony uwięzionych, niezdolnych do ucieczki słów, deformowały rzeczywistość.
Esk uznała za logiczne, że między tyloma książkami kryje się ta, która mówi, jak przeczytać wszystkie pozostałe. Nie wiedziała jeszcze, jak ją znajdzie, ale w głębi duszy czuła, że powinna mieć na okładce obrazki miłych króliczków i wesołych kotków.
Nie można powiedzieć, by w bibliotece panowała cisza. Od czasu do czasu rozlegał się zgrzyt i trzask magicznego wyładowania, oktarynowe iskry przeskakiwały między półkami, a łańcuchy dzwoniły cicho. I oczywiście słychać było szelest tysięcy stronic w ich krytych skórą więzieniach.
Esk upewniła się, że nikt nie zwraca na nią uwagi, po czym wyjęła pierwszy tom. Otworzył się jej w dłoniach i przekonała się zniechęcona, że zawiera takie same niemiłe dla oka diagramy jak książka Simona. Pismo było całkowicie obce i Esk ucieszyła się z tego — byłoby straszne wiedzieć, co oznaczają te wszystkie litery; wydawały się zbudowane z paskudnych stworzeń robiących sobie nawzajem skomplikowane rzeczy. Z trudem zatrzasnęła księgę, choć miała wrażenie, że słowa bronią się przed tym desperacko. Na okładce był rysunek istoty podejrzanie podobnej do jednego ze Stworów z lodowatej pustyni. Z pewnością nie przypominał wesołego kotka.
— Hej! Jes-steś Esk, prawda? S-skąd się tu w-w-wzięłaś? To był Simon. Stał przed nią, trzymając po jednej książce pod każdą pachą. Esk zaczerwieniła się.
— Babcia nie chce mi powiedzieć — odparła. — Myślę, że ma to jakiś związek z mężczyznami i kobietami.
Simon popatrzył na nią zdumiony. Esk jeszcze raz przemyślała jego pytanie.
— Pracuję tutaj. Sprzątam. — Na potwierdzenie swych słów machnęła laską.
— Tutaj?
Esk czuła się samotna, zagubiona i bardziej niż odrobinę zdradzona. Wszyscy byli tak zajęci własnym życiem… wszyscy oprócz niej. Jej pozostało już tylko sprzątanie po magach. To niesprawiedliwe i miała już tego dosyć.
— Właściwie to nie. Właściwie to chcę się nauczyć czytać, żeby zostać magiem.
Chłopiec przyglądał się jej załzawionymi oczami. Potem delikatnie wziął od niej księgę i przeczytał tytuł.
— „Demony logie Malyfycorum of Henchanse thee Unsatysfactory”. Jak chciałaś p-przeczytać coś takiego?
— No… — zaczęła Esk. — No wiesz, trzeba próbować, aż się uda. Prawda? Tak samo jak przy dojeniu kóz, robieniu na drutach albo… Jej głos przycichł.
— Nic o tym nie w-wiem. Te ks-siążki mogą się zachow-wyw-wać trochę, no, agres-s-sywnie. Jeśli nie będziesz os-s-strożna, to one zaczną cię czytać.
— Nie rozumiem.
— S-s-s…
— Słyszałem — dokończyła odruchowo Esk.
— …że był kiedyś mag, który zaczął czytać „Necrotelecomnicon” ipozw-w…
— …pozwolił…
— … sobie na brak s-s-s…
— …skupienia…
— …a nas-s-stępnego ranka znaleźli całe jego ub-branie na krześle, na w-wierzchu kapelusz, a książka miała…
Esk zatkała uszy, ale nie za mocno, żeby niczego nie stracić.
— Nie chcę tego słuchać, jeśli to coś okropnego.
— …miała o w-w-wiele w-więcej kartek. Esk wyjęła palce z uszu.
— Było coś na tych kartkach? Simon z powagą kiwnął głową.
— Tak. Na każdej s-s-stronicy b-b…
— Nie — przerwała mu Esk. — Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Nie myślałam, że czytanie jest takie niebezpieczne. Babcia na przykład codziennie czytała swój „Almanach” i nigdy nic się z nią nie stało.
— Bo zw-wyczajne s-s-s…
— …słowa…
— …nie są groźne — zgodził się wielkodusznie Simon.
— Jesteś tego całkiem pewien?
— Tylko s-słowa, które mają moc. — Simon stanowczo wsunął księgę z powrotem na półkę. Zabrzęczała na niego łańcuchem. — S-s-sły-szałaś pewnie, że p-piórojest mocniejsze od m-m…
— …miecza? — dokończyła Esk. — Niby tak, ale wolałbyś, żeby czym cię uderzyli?
— Hm… Chyba nie w-warto ci mówić, że nie p-powinnaś tu przebywać.
Esk zastanawiała się chwilę odpowiednią do rangi problemu.
— Nie — stwierdziła. — Chyba nie warto.
— Mógłbym zaw-wołać w-woźnych, żeby cię s-stąd zabrali.
— Mógłbyś, ale nie zawołasz.
— Nie chciałbym t-tylko, żeby ci się s-s-s…
— …stało…
— …coś złego. Naprawdę. To może b-być n-niebezpiecz…
Esk dostrzegła mgliste poruszenie nad jego głową. Przez jedną chwilę widziała je: wielkie szare kształty z zimnego świata. Patrzyły. I w niemal pustej bibliotece, kiedy ciężar magii szczególnie mocno naciskał na mury Uniwersytetu, postanowiły Działać.
Ściszony szelest papieru wzniósł się w rozpaczliwe przewracanie kartek. Niektóre z potężniejszych ksiąg zdołały wyrwać się z półek i machając wściekle okładkami fruwały na naprężonych łańcuchach. Ciężki grimoire zanurkował z gniazda na najwyższej półce, zerwał się i odleciał jak przerażone kurczę, gubiąc po drodze kartki.
Magiczny wiatr zerwał Esk z głowy chustkę i rozwiał włosy. Widziała, jak Simon przytrzymuje się regału. Wokół eksplodowały książki. Powietrze zgęstniało i nabrało metalicznego smaku.
— Próbują się wedrzeć! — krzyknęła.
Simon odwrócił ku niej udręczoną twarz. Ogarnięty paniką inkunabuł trafił go ciężko w potylicę i powalił na rozkołysaną podłogę, po czym odfrunął wysoko ponad regałami. Esk uchyliła się przed stadkiem słowników, ciągnących za sobą półkę. Na czworaka podeszła do Simona.
— Dlatego książki są takie wystraszone! — wrzasnęła mu prosto do ucha. — Widzisz te Stwory tam na górze?
Simon w milczeniu pokręcił głową. Tuż nad nimi księga zerwała się z łańcucha i zasypała ich deszczem kartek.
Groza może wtargnąć do umysłu wszystkimi zmysłami. Wystarczy wymowny śmiech w zamkniętym, ciemnym pokoju, widok połówki gąsienicy na widelcu sałaty, dziwny zapach w pokoju lokatora, smak robaka w sałatce z kalafiora. Dotyk zwykle nie bierze w tym udziału.
Teraz jednak coś stało się z podłogą pod palcami Esk. Spojrzała w dół. Mięśnie zesztywniałyjej z przerażenia, ponieważ zakurzone deski podłogi nagle wydały się sypkie. I suche. I bardzo, bardzo zimne.
Między jej palcami przesypywał się drobny, srebrzysty piasek.
Chwyciła laskę i osłaniając oczy od wiatru machnęła w kierunku wyrastających ponad nią kształtów. Przyjemnie byłoby poinformować, że oślepiający błysk białego ognia oczyścił lepkie powietrze. Niestety, nie nastąpił…
Laska zwinęła się jak wąż i trzasnęła Simona w skroń.
Szare Stwory zafalowały i zniknęły.
Rzeczywistość powróciła i starała się udawać, że ani na chwilę nie odchodziła. Cieszą opadła jak gruby aksamit, fala za falą. Ciężka, powtarzająca echa cisza. Kilka książek opadło bezwładnie na podłogę; czuły się trochę głupio.
Podłoga pod stopami Esk z całą pewnością była drewniana. Dziewczynka kopnęła ją mocno, żeby się upewnić.
Na deskach zostały plamy krwi, a wśród nich leżał nieruchomo Simon. Esk przyjrzała się najpierw jemu, potem spokojnemu już powietrzu, na końcu lasce. Ta wyglądała na zadowoloną z siebie.
Usłyszała dalekie wołania i tupot nóg.
Dłoń podobna w dotyku do cienkiej skórzanej rękawiczki wsunęła się w jej rękę, a głos za plecami bardzo cicho powiedział:
— Uuk.
Obejrzała się. I spojrzała z góry na łagodną, małpią twarz bibliotekarza. Łatwo zrozumiałym gestem przyłożył palec do ust i szarpnął ją za rękę.
— Zabiłam go — szepnęła.
Bibliotekarz pokręcił głową i szarpnął mocniej.
— Uuk — wyjaśnił. — Uuk.
Wciągnął ją za sobą w boczny zaułek labiryntu starożytnych regałów. Kilka sekund później zza rogu wynurzyła się zaalarmowana hałasem grupa starszych magów.
— Książki znów się pobiły…
— No nie! Przez całe wieki będziemy wyłapywać zaklęcia. Wiesz przecież, że zawsze znajdą sobie jakąś kryjówkę…
— Kto to leży na podłodze? Milczeli przez chwilę.
— Jest nieprzytomny. Chyba oberwał półką.
— Co to za jeden?
— Nowy. Słyszeliście pewnie o nim. Podobno ma całą głowę wypełnioną mózgiem.
— Gdyby ta półka trafiła kawałek dalej, przekonalibyśmy się, czy to prawda.
— Wy dwaj, zabierzcie go do izby chorych. A reszta niech spróbuje wyłapać książki. Gdzie jest ten przeklęty bibliotekarz? Powinien dopilnować, żeby nie powstała Masa Krytyczna.
Esk zerknęła z ukosa na orangutana, który pokiwał do niej brwiami. Z najbliższej półki zdjął zakurzony tom zaklęć ogrodniczych, a z powstałej wnęki wyciągnął brązowego banana. Zjadł go z pewnością kogoś, kto wie, że wszelkie problemy należą wyłącznie do istot ludzkich.
Esk spojrzała w przeciwną stronę, na trzymaną w ręce laskę. Wiedziała, że jej palce nie ześliznęły się. Laska zaatakowała Simona z mordem w swym drewnianym sercu.