Выбрать главу

Esk przebiegła przez hol i wypadła na ciemny korytarz. Cienie zwijały się wokół niej, gdy pędziła szlochając po schodach, przez brzęczące korytarze, w stronę wąskiego pokoiku Simona.

Coś spróbuje wtargnąć do jego ciała. Tak mówiła Babcia. Coś, co będzie chodzić i rozmawiać jak Simon, ale będzie czymś innym…

Trójka studentów czekała niespokojnie pod drzwiami. Odwrócili ku Esk swe blade twarze. Podbiegła. Byli dostatecznie wstrząśnięci, by widząc jej determinację rozstąpić się lękliwie.

— Coś tam jest — poinformował któryś.

— Nie możemy otworzyć drzwi!

Spoglądali na nią wyczekująco. Wreszcie któryś zapytał:

— Nie masz przypadkiem służbowego klucza?

Esk chwyciła za gałkę i przekręciła ją. Poruszyła się tylko odrobinę, a potem odskoczyła z powrotem z taką siłą, że niemal zdarła jej skórę z palców. Świergot w pokoju wzniósł się głośnym crescendo; zabrzmiał też inny dźwięk: jakby łopot skórzanej płachty.

— Jesteście magami! — wrzasnęła. — No to magujcie!

— Telekinezy jeszcze nie przerabialiśmy — usprawiedliwił się jeden z nich.

— Byłem chory na Miotaniu Ognia…

— Nie jestem najlepszy z Dematerializacji…

Esk ruszyła do drzwi i nagle zamarła z uniesioną w powietrzu stopą. Przypomniała sobie, co mówiła Babcia: że nawet budynki mają umysły, jeśli są odpowiednio stare. Uniwersytet był bardzo stary.

Odeszła na bok i przesunęła dłońmi po pradawnych kamieniach. Musiała zrobić to ostrożnie, żeby go nie spłoszyć… Wyczuwała teraz umysł pod kamiennymi blokami — powolny wprawdzie i prymitywny, ale jednak umysł. Pulsował dookoła; dostrzegała w głazach maleńkie iskierki.

Coś pohukiwało za drzwiami.

Trzech studentów patrzyło w osłupieniu, jak Esk stoi nieruchomo, z dłońmi i czołem przyciśniętymi do ściany.

Była już prawie na miejscu. Czuła własny ciężar, swoje masywne ciało, odległe wspomnienia początków czasu, kiedy skały były jeszcze płynne i swobodne. Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, jak to jest, kiedy ma się balkony.

Delikatnie przesuwała się przez myśli budynku, precyzowała wrażenia, jak najszybciej śmiała poszukiwała tego korytarza, tych drzwi…

Bardzo ostrożnie wyciągnęła rękę. Studenci patrzyli, jak prostuje jeden palec… bardzo powoli…

Zawiasy drzwi zatrzeszczały.

Nastąpiła chwila napięcia i gwoździe wyrwały się z drewna i zadzwoniły o ścianę za jej plecami. Wygięły się deski, gdy drzwi próbowały się otworzyć, walcząc z siłą tego… tego czegoś, co trzymało je zamknięte.

Drewno wypaczyło się…

Błękitne promienie wystrzeliły na korytarz, wirowały i tańczyły, gdy niewyraźne kształty przesuwały się w oślepiającym blasku wewnątrz pokoju. Światło było mgliste i aktyniczne, z rodzaju tego, na którego widok Steven Spielberg wzywa swojego doradcę od praw autorskich.

Włosy Esk stanęły sztorcem i wyglądała jak chodzący żonkil. Małe płomyki magii spływały jej po skórze, kiedy przestępowała próg.

Studenci w korytarzu obserwowali ze zgrozą, jak znika wśród jasności.

Światło zgasło w bezgłośnej eksplozji.

Kiedy w końcu zebrali się na odwagę i zajrzeli do środka, nie znaleźli tam niczego. Jedynie ciało śpiącego Simona. I Esk, milczącą i zimną na podłodze, oddychającą bardzo powoli. A podłogę pokrywała cienka warstwa srebrnego piasku.

* * *

Esk unosiła się pośród mgieł świata, z niezwykłą obojętnością obserwując, jak precyzyjnie przenika przez ciała stałe.

Nie była sama. Słyszała znajomy świergot.

Wściekłość tamowała jej oddech. Zawróciła i ruszyła za tym dźwiękiem, walcząc z uwodzicielskimi mocami, które przekonywały ją, jak przyjemnie byłoby rozluźnić nieco umysł i zatonąć w ciepłym morzu pustki. Gniew był kluczem. Wiedziała, że najważniejsze to, aby pozostać naprawdę zagniewaną.

Świat Dysku oddalał się; leżał teraz pod nią jak tamtego dnia, kiedy była orłem. Ale tym razem widziała w dole Okrągłe Morze — naprawdę było okrągłe, jak gdyby Bogu skończyły się pomysły. Za nim rozciągały się ramiona kontynentu, a długi łańcuch Ramtopów sięgał aż do Osi. Były też inne kontynenty, o których nigdy nie słyszała, i archipelagi niewielkich wysepek.

Po chwili w polu widzenia pojawiła się Krawędź. Panowała noc:

orbitujące wokół Dysku słońce znajdowało się pod spodem i oświetlało wodospad obejmujący Kraniec świata.

Oświetlało także Wielkiego ATuina, Żółwia Świata. Esk często się zastanawiała, czy żółw nie jest tylko legendą. Wydawało jej się, że to bardzo kłopotliwa metoda wprawienia świata w ruch. Ale oto był pod nią, oszroniony gwiezdnym pyłem i poorany kraterami meteorytów, niemal tak ogromny jak Dysk, który niósł przez pustkę.

Jego głowa przesunęła się przed nią i Esk spojrzała prosto w oko tak wielkie, że mogłyby w nim pływać wszystkie floty świata. Słyszała, że gdyby można popatrzeć dostatecznie daleko w kierunku, w który wpatruje się Wielki A'Tuin, można by zobaczyć koniec wszechświata. Może to tylko przypadkowe ułożenie Jego dzioba sprawiało, że Wielki A’Tuin wydawał się żywić pewne nadzieje… Był wręcz optymistyczny. Może więc koniec wszechświata nie jest w gruncie rzeczy taki zły.

Jak we śnie sięgnęła przed siebie i spróbowała Pożyczyć największy umysł wszechświata.

Powstrzymała się w ostatniej chwili, jak dziecko na saneczkach, które spodziewa się łagodnego zbocza i nagle widzi wspaniałe góry, pokryte śniegiem i rozciągające się w lodowe pola nieskończoności. Nikt nigdy nie Pożyczy tego umysłu; to tak, jakby chciał wypić całe morze. Myśli, które tam płynęły, były wielkie i powolne jak lodowce.

Poza Dyskiem świeciły gwiazdy, ale coś z nimi było nie w porządku. Wirowały jak śniegowe płatki. Co chwila uspokajały się i stawały tak nieruchomo jak zawsze, a potem nagle wpadały na pomysł, żeby potańczyć.

Prawdziwe gwiazdy nie powinny się tak zachowywać, uznała Esk. To znaczy, że nie patrzy na prawdziwe gwiazdy. Z czego wynika, że to miejsce właściwie nie istnieje. Ale świergot w pobliżu przypomniał jej, że prawie na pewno może tu naprawdę zginąć. Wystarczy stracić trop tych głosów. Zawróciła więc i podążyła za nimi przez gwiezdną zawieję.

A gwiazdy podskakiwały i nieruchomiały, podskakiwały i nieruchomiały…

Wznosząc się w górę, Esk starała się skoncentrować na sprawach codziennych. Wiedziała bowiem, że gdyby zaczęła myśleć o tym, co ściga po niebie, z pewnością by zawróciła. A nie była przekonana, czy pamięta drogę powrotną. Spróbowała sobie przypomnieć osiemnaście ziół leczących ból ucha. Zajęło jej to dłuższą chwilę, ponieważ nigdy nie pamiętała nazw ostatnich czterech.

Gwiazda przemknęła obok, a potem odskoczyła nagle. Miała jakieś dwadzieścia stóp średnicy.

Kiedy Esk skończyły się zioła, zaczęła wyliczać choroby kóz. Trwało to długo, ponieważ kozy mogą się zarazić wieloma schorzeniami krów plus wieloma schorzeniami owiec plus całym zestawem własnych straszliwych dolegliwości. Kiedy wymieniła już w myślach stwardniałe wymię, uschnięte ucho i oktarynowy obrzęk, spróbowała powtórzyć sobie skomplikowany kod kropek i kresek wycinanych na drzewach wokół Głupiego Osła, żeby zagubieni wieśniacy w zimową noc mogli znaleźć drogę do domu.

Dotarła zaledwie do kropki-kropki-kropki-kreski-kropki-kreski (kierunek osiowo-obrotowy, jedna mila od wsi), kiedy wszechświat wokół niej zniknął z cichym puknięciem. Upadła na kolana, uderzyła o coś ubitego i sypkiego, przetoczyła się i wyhamowała.