Выбрать главу

nieprzyjemny dźwięk miecza wysuwanego z pochwy tuz za plecami dokładnie w chwili, kiedy się uwierzyło, że pozbyto się wszystkich nieprzyjaciół chociaż K'tumi uważają, że przekład ten nie oddaje zimnopotnego, sercozamierającegp, żoładkościskającego sensu oryginału.

Taki to był śmiech.

Esk odwróciła się powoli. Simon sunął ku niej po piasku, składając przed sobą dłonie. Powieki miał mocno zaciśnięte.

— Czy naprawdę sądziłaś, że to takie proste? — zapytał. Czy raczej coś zapytało. Nie przypominało to głosu Simona, ale kilkanaście różnych głosów przemawiających razem.

* * *

—  Simon? — spytała niepewnie. — Nie jest nam już potrzebny — oświadczył Stwór w postaci Simona. — Ukazał nam przejście, dziecko. A teraz oddaj naszą własność.

Esk cofnęła się.

— Nie sądzę, żeby to należało do was — rzekła. — Kimkolwiek jesteście. Na bliskiej już twarzy otworzyły się oczy. Pod powiekami nie było nic, tylko pustka — żadnego koloru, jedynie otwory prowadzące do innej przestrzeni.

— Moglibyśmy powiedzieć, że jeśli nam to oddasz, okażemy łaskę. Moglibyśmy powiedzieć, że pozwolimy ci odejść stąd w twoim własnym ciele. Ale mówienie czegoś takiego chyba nie miałoby sensu. Prawda?

— Nie uwierzyłabym — stwierdziła Esk.

— No właśnie.

Stwór-Simon uśmiechnął się.

— Odsuwasz tylko to, co nieuniknione — powiedział.

— Mnie to nie przeszkadza.

— I tak możemy ci to odebrać.

— No to bierzcie. Ale chyba jednak nie możecie. Niczego nie możecie wziąć, jeśli ktoś wam tego nie da. Zgadłam? Okrążyły ją.

— Oddasz nam — oznajmił Stwór-Simon. Kolejne Stwory zbliżały się przez pustynię, podrygując okropnie przy każdym kroku.

— Zmęczysz się. Zaczekamy. Mamy doświadczenie w czekaniu. Spróbował zajść ją z lewej strony, ale Esk odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz.

— To nieważne — rzekła. — To wszystko tylko mi się śni, a we śnie nic nie może się stać.

Stwór znieruchomiał i przyjrzał się jej pustymi oczami.

— Macie w swoim świecie takie słowo… O ile się nie mylę, brzmi ono „psychosomatyczne”.

— Nigdy go nie słyszałam.

— Oznacza, że coś może ci się stać we śnie. A najciekawsze jest to, że jeśli we śnie umrzesz, zostaniesz tutaj. To będzie duuuża przyjemność.

Esk zerknęła z ukosa na odległe wzgórza, rozciągnięte na zimnym horyzoncie niczym spłaszczone babki z piasku. Nie było tu drzew ani nawet kamieni. Jedynie piasek, zimne gwiazdy i…

Raczej wyczuła ruch niż go usłyszała. Odwróciła się z piramidą zaciśniętą w dłoniach jak maczuga i trafiła Stwora-Simona w skoku. Piramida uderzyła z satysfakcjonujące głuchym dźwiękiem. Ale gdy tylko Stwór upadł na ziemię, odbił się natychmiast i z nieprzyjemną łatwością zerwał na nogi. Usłyszał, jak syknęła, zauważył wyraz bólu w jej oczach.

— Aha… To cię zabolało… Nie lubisz patrzeć, jak cierpi ktoś inny, co? W każdym razie nie ten…

Obejrzał się i skinął na dwa inne Stwory. Podeszły niezgrabnie i mocno chwyciły go za ramiona.

Jego oczy zmieniły się. Ciemność przybladła i po chwili z twarzy spojrzały własne oczy Simona. Popatrzył na Stwory po bokach i szarpnął się, ale jeden z nich owinął mu na przegubie kilka macek, a drugi ściskał rękę największymi na świecie szczypcami homara.

Wtedy spostrzegł Esk. Zauważył szklaną piramidę.

— Uciekaj! — syknął. — Zabierz to stąd! Nie pozwól, żeby to dostały! Skrzywił się, gdy szczypce mocniej zacisnęły się na ręku.

— Czy to jakaś sztuczka? — spytała Esk. — Kim naprawdę jesteś?

— Nie poznajesz mnie? I co właściwie robisz w moim śnie?

— Jeśli to sen, to chciałabym się obudzić. Proszę…

— Posłuchaj. Musisz uciekać. Natychmiast. Nie stój tak z rozdziawionymi ustami!

ODDAJ NAM TO, odezwał się w głowie Esk zimny głos. Esk przyjrzała się szklanej piramidzie z obojętnym na wszystko Dyskiem. Podniosła wzrok na Simona i ułożyła usta w zdumione „O”.

— Ale co to jest?

— Popatrz uważnie.

Esk zajrzała w głąb szkła. Kiedy zmrużyła oczy, miała wrażenie, że mały Dysk ma powierzchnię granularną, jakby ułożoną z milionów maleńkich punkcików. A kiedy przyjrzała się punkcikom…

— To są liczby! — zawołała. — Cały świat… zbudowany z liczb!

— To nie jest świat, to jest idea świata — poprawił ją Simon. — Jaja dla Nich stworzyłem. Nie mogą się do nas przedostać, rozumiesz, ale tutaj idee stają się ciałem. Idee są rzeczywiste!

DAJ NAM TO.

— Ale idee nikogo nie mogą skrzywdzić!

— Zamieniłem obiekty w liczby, żeby je lepiej zrozumieć, ale One chcą tylko władzy — stwierdził z goryczą Simon. — Zagłębili się w moje liczby jak…

Krzyknął.

ODDAJ NAM TO, BO ROZEDRZEMY GO NA STRZĘPY.

Esk spojrzała na najbliższy koszmarny pysk.

— Skąd mam wiedzieć, że mogę wam zaufać? — spytała. NIE MOŻESZ NAM UFAĆ. ALE NIE MASZ WYBORU. Rozejrzała się. Otaczał ją krąg twarzy, których nawet nekrofil nie mógłby pokochać, twarzy poskładanych na śmietniku handlarza ryb, twarzy złożonych z przypadkowych kawałków istot czających się w oceanicznych rowach i nawiedzanych jaskiniach, nie dość ludzkich nawet na to, by mogły krzywić się czy drwiąco szczerzyć zęby, jednak groźnych jak zmarszczka na wodzie w kształcie podejrzanie zbliżonym do litery „V” w pobliżu niczego nie podejrzewającego pływaka. Nie mogła im ufać. Ale nie miała wyboru.

* * *

Tymczasem coś jeszcze działo się w miejscu odległym o grubość cienia.

Studenci magii przybiegli do Głównego Holu, gdzie Cutangle i Babcia Weatherwax wciąż trwali w magicznym odpowiedniku indiańskiego siłowania na ręce. Kamienie posadzki pod stopami Babci topniały już i pękały; stół za plecami Cutangle'a zapuścił korzenie, a na blacie wyrastały gęsto żołędzie.

Jeden ze studentów zdobył kilka nagród za odwagę, ośmielił się bowiem pociągnąć Cutangle'a za skraj szaty…

A teraz wszyscy tłoczyli się w wąskim pokoiku i patrzyli na dwa ciała.

Cutangle wezwał lekarzy ciała i lekarzy umysłu. Kiedy wzięli się do pracy, w pokoiku zaszumiała magia.

Babcia stuknęła Nadrektora w ramię.

— Pozwól na słówko, młody człowieku — powiedziała.

— Już nie taki młody, madam — westchnął Cutangle. — Wcale nie młody.

Czuł się wyczerpany. Minęły chyba dziesiątki lat, odkąd ostatnio toczył magiczny pojedynek. Takie zabawy były popularne wśród studentów. Miał paskudne przeczucie, że Babcia w końcu by wygrała. Walka z nią przypominała polowanie na muchę latającą dookoła własnego nosa. Nie wiedział, co go napadło, że się na coś takiego zdecydował.

Babcia wyprowadziła go na korytarz i skręciła za róg do okna. Usiadła na parapecie, opierając miotłę o ścianę. Deszcz bębnił głośno o dachy, a zygzaki błyskawic zapowiadały zbliżającą się do miasta burzę o proporcjach Ramtopów.

— To był imponujący pokaz — powiedziała. — Raz czy dwa już prawie wygrałeś.

— Och… — Cutangle wyraźnie się rozpromienił. — Naprawdę pani tak myśli?

Babcia kiwnęła głową.

Cutangle przez chwilę poklepywał się po rozmaitych częściach szaty, wreszcie znalazł kapciuch z tytoniem i zwitek papieru. Ręce mu drżały, gdy ugniatał kilka włókien używanego fajkowego ziela w cienkiego skręta. Przesunął swe dzieło po języku, ale ledwie zwilżył bibułkę. Wtedy w głębi jego umysłu obudziło się mgliste wspomnienie manier.