Выбрать главу

— No dobrze — zakończyła Babcia. — Ale jeśli coś takiego się powtórzy, będę bardzo zła. Czy wyrażam się jasno? Cutangle opuścił ręce i podbiegł do niej.

— Nic się pani nie stało? Potrząsnęła głową.

— To jakby trzymać gorący sopel lodu — powiedziała. — No dalej, nie mamy czasu na pogaduszki.

— A jak wrócimy?

— Wielkie nieba, człowieku, przestań się mazać! Polecimy. Machnęła miotłą. Nadrektor przyjrzał się jej z powątpiewaniem.

— Na tym?

— Oczywiście. Czy magowie nie latają na swoich laskach?

— To trochę nie wypada.

— Jeżeli ja to jakoś znoszę, ty też dasz radę.

— Owszem, ale czy to bezpieczne? Babcia spojrzała na niego groźnie.

— W sensie bezwzględnym? — upewniła się. — Czy, powiedzmy, w porównaniu do pozostania tutaj na topniejącym polu lodowym?

* * *

— Pierwszy raz w życiu lecę na miotle — oświadczył Cutangle. — Naprawdę?

— Myślałem, że wystarczy na nie wsiąść, a one lecą. Nie przypuszczałem, że trzeba tak biegać tam i z powrotem i krzyczeć.

— To cała sztuka — burknęła Babcia.

— Myślałem, że lecą szybciej — kontynuował Cutangle. — I, szczerze mówiąc, wyżej.

— Co to ma znaczyć: wyżej? — Babcia starała się jakoś kompensować ciężar maga za sobą. Jak wszyscy pasażerowie od zarania dziejów, uparcie wychylał się w nieodpowiednią stronę.

— No… Bardziej nad drzewami. — Cutangle schylił się gwałtownie, gdy mokra gałąź zerwała mu z głowy kapelusz.

— Tej miotle nie dolega nic takiego, czego nie można by uleczyć, gdybyś stracił na wadze parę pudów — rzuciła gniewnie Babcia. — A może wolisz wysiąść i pójść dalej piechotą?

— Pomijając nawet fakt, że i tak przez cały czas dotykam nogami ziemi, nie chciałbym sprawiać pani kłopotu — oświadczył Cutangle. — Gdyby ktoś kazał mi wymienić wszystkie niebezpieczeństwa związane z lotem na miotle, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby wspomnieć także o zachłostaniu na śmierć po nogach przez wyrośnięte osty.

— Czy ty palisz? — spytała Babcia, posępnie wpatrując się przed siebie. — Coś tu się pali.

— To, żeby trochę uspokoić nerwy roztrzęsione tym straszliwym pędem, madam.

— Zgaś to natychmiast. I trzymaj się.

Miotła szarpnęła do przodu i zwiększyła szybkość do tempa zniedołężniałego starca na przebieżce.

— Panie Magu…

— Tak?

— Kiedy powiedziałam: trzymaj się…

— Tak?

— Nie miałam na myśli: tutaj. Na moment zapadła cisza.

— Och. Tak. Rzeczywiście. Strasznie przepraszam.

— Nie ma o czym mówić.

— Pamięć mam już nie tę, co dawniej… Zapewniam… Nie chciałem urazić…

— Nie jestem urażona.

Przez chwilę lecieli w milczeniu.

— Mimo to — zaczęła z namysłem Babcia — sądzę, że ogólnie rzecz biorąc wolałabym, żebyś przesunął ręce.

* * *

Deszcz zalewał dachy Niewidocznego Uniwersytetu i chlustał w rynny, gdzie puste od lata krucze gniazda spływały niczym niedbale powiązane tratwy. Woda bulgotała w starożytnych, pordzewiałych rurach. Przedostała się pod dachówki i przywitała z pająkami pod okapem. Ściekała ze szczytów i tworzyła tajemne jeziorka między najwyższymi iglicami.

Na nieskończonych dachach Uniwersytetu żyły całe ekosystemy. W porównaniu z nim Gormenghast wyglądał jak szopa z narzędziami na kolejarskiej działce. Ptaki śpiewały w miniaturowych dżunglach powstałych z jabłkowych pestek i nasion traw, żaby pływały w rynnach, kolonie mrówek pracowicie tworzyły interesującą i złożoną cywilizację.

Jednego woda nie mogła robić: lać się strumieniami z ozdobnych gargulców ustawionych na obwodzie dachu. — A to dlatego, że po pierwszych kroplach deszczu gargulce uciekły i schowały się na strychu. Utrzymywały przy tym, że brzydota nie oznacza jeszcze głupoty.

Z nieba lały się potoki wody. Lały się rzeki. Lały się całe morza. Ale przede wszystkim lały się przez dach do Głównego Holu, gdzie pojedynek Babci i Cutangle'a pozostawił bardzo dużą dziurę w suficie. Treatle miał wrażenie, że w jakiś sposób deszcz pada na niego osobiście.

Stał na stole i kierował grupami studentów, którzy wynosili obrazy i cenne gobeliny, żeby ochronić je od przemoczenia. Musiał to być stół, ponieważ podłoga znajdowała się już kilka cali pod wodą.

Niestety, nie pod deszczówką. Ta woda miała prawdziwą osobowość, rodzaj zdecydowanego charakteru, jaki zyskuje woda po długiej podróży przez muliste okolice. Miała gęstość i barwę prawdziwej wody z Ankh — za mocnej, żeby ją pić, za rzadkiej, żeby orać.

Rzeka wyrwała się z brzegów i płynęła milionami strumyczków, zalewając piwnice i grając w chowanego pod kamieniami bruku. Od czasu do czasu rozlegał się stłumiony huk, kiedy w zatopionym lochu następowało zwarcie w jakimś zapomnianym czarze, który wybuchowo oddawał energię. Treatle wcale nie był ciekaw, co oznaczają złowróżbne syki i bańki docierające na powierzchnię.

Raz jeszcze pomyślał, jak milo by mu się żyło, gdyby był magiem mieszkającym w małej jaskini gdzieś na uboczu, zbierającym zioła, pochłoniętym ważkimi myślami i rozumiejącym mowę sów. Tyle że prawdopodobnie jaskinia byłaby wilgotna, zioła trujące, a na dodatek Treatle nigdy nie był pewien, które myśli są naprawdę ważkie.

Zeskoczył niezgrabnie i ruszył po kolana w ciemnej, wzburzonej wodzie. Zrobił, co mógł. Próbował zorganizować starszych magów, żeby naprawili dach czarami, ale nastąpił ogólny spór co do zaklęć, jakich należy użyć. Zgodzono się tylko, że to robota dla murarzy.

Oto cali magowie, myślał ponuro, brnąc pod kapiącymi łukami. Zawsze sondują nieskończoność, a nie dostrzegają tego, co mają pod nosem, zwłaszcza w kwestii prac domowych. A tak było spokojnie, zanim pojawiła się ta kobieta.

Chlupiąc wspiął się na schody, oświetlone wyjątkowo imponującą błyskawicą. Żywił lodowatą pewność, że chociaż nikt nie mógł mieć do niego pretensji, i tak wszyscy będą mieli. Podciągnął skraj szaty i wyżął go z nieszczęśliwą miną. Po czym sięgnął po kapciuch z tytoniem.

Miał bardzo ładny kapciuch, zielony i wodoszczelny. To oznaczało, że cały ten deszcz, który przeniknął do wnętrza, nie mógł się już wydostać. Efekt był nie do opisania.

Znalazł swój zwitek bibułek. Skleiły się w jedną bryłę, jak przysłowiowy banknot znaleziony w tylnej kieszeni spodni po praniu, wirowaniu, suszeniu i prasowaniu.

— Niech to szlag! — zaklął z uczuciem.

— Hej tam! Treatle!

Treade rozejrzał się. Jako ostatni wyszedł z holu, gdzie kilka ławek już zaczynało się unosić na wodzie. Leje i bańki powietrza znaczyły miejsca, gdzie magia sączyła się z piwnic… ale nikogo nie było widać.

Chyba że, oczywiście, przemówił któryś z posągów. Były za ciężkie, żeby je przenieść; Treade przypomniał sobie, jak mówił studentom, że przyda im się porządna kąpiel.

Spojrzał teraz na ich surowe twarze i pożałował tego. Posągi bardzo potężnych magów miały czasem w sobie więcej życia, niż to wypada posągom. Może nie powinien mówić tak głośno…

— Słucham? — zaryzykował, wyraźnie czując na sobie kamienne spojrzenia.

— W górę, ty durniu!

Podniósł głowę. Miotła opadała ciężko w strugach deszczu, na przemian szarpiąc i nurkując. Jakieś pięć stóp nad wodą straciła ostatnie lotnicze pretensje i z głośnym pluskiem wpadła w środek wiru.