Było coś pożądliwego w tonie, jakim drzewo wypowiedziało słowo „pszczoły”. Babcia, która sama miała kilka uli, nie pomyślała nawet o miodzie. Czuła się tak, jakby ktoś jej przypomniał, że jajka to nie narodzone kurczęta. Przyszłam w sprawie tej dziewczynki, Esk, syknęła.
Obiecujące dziecko, przyznało drzewo. Obserwuję ją z zainteresowaniem. I w dodatku lubi jabłka.
Ty bestio, pomyślała Babcia wstrząśnięta.
Co ja takiego powiedziałem? Przepraszam, że nie oddycham.
Babcia przysunęła się bliżej pnia. Musisz ją uwolnić, myślała gorączkowo. Magia zaczyna się już przebijać.
Już? zdziwiło się drzewo. Jestem pod wrażeniem.To niewłaściwy rodzaj magii! zaskrzeczała Babcia. To czary magów, nie czary kobiet! Ona jeszcze o tym nie wie, ale ta magia zabita dzisiaj z tuzin wilków.
Świetnie! zawołało drzewo.
Babcia zahukała wściekle. Świetnie? A gdyby kłóciła się z braćmi i straciła panowanie nad sobą? Co wtedy?
Drzewo wzruszyło konarami. Kaskady śnieżnych płatków posypały się na ziemię.
W takim razie musisz ją uczyć, stwierdziło.
Uczyć? Nie mam pojęcia, jak uczyć magów.
To poślij ją na uniwersytet.
Jest kobietą! zahukała Babcia, podskakując nerwowo na gałęzi.
To co? Gdzie jest powiedziane, że kobiety nie mogą być magami?
Babcia zawahała się. Równie dobrze drzewo mogło zapytać, dlaczego ryby nie mogą być ptakami. Nabrała tchu i zaczęła mówić. I urwała. Wiedziała, że istnieje odpowiedź ostra, logiczna, miażdżąca, a przede wszystkim oczywista. Tyle że jakoś nie przychodziła jej na myśl.
Kobiety nigdy nie bywały magami. To wbrew naturze. To tak, jakby powiedzieć, że czarownica może być mężczyzną. Jeśli zdefiniujemy czarownicę jako osobę, która czci popęd pankreatywny, czyli inaczej mówiąc oddaje cześć naturze… zaczęło drzewo i kontynuowało przez kilka minut. Babcia Weatherwax z niecierpliwą irytacją słuchała takich zwrotów jak Bogini Matka albo prymitywny kult księżyca i powtarzała sobie, że świetnie wie, z czym się wiąże funkcja czarownicy. Wiąże się z ziołami, urokami, lataniem po nocach i — ogólnie rzecz biorąc — dochowywaniem wierności tradycji. Z pewnością nie polega na kontaktach z boginiami, matkami czy nie, które w dodatku najwyraźniej uciekały się do bardzo wątpliwych sztuczek. A kiedy drzewo zaczęło mówić o tańcach nago, starała się nie słyszeć. Wprawdzie zdawała sobie sprawę, że gdzieś pod licznymi warstwami jej kamizelek i narzutek znajduje się jakaś skóra, nie znaczy to jednak, że aprobowała ten fakt.
Drzewo zakończyło swój monolog.
Babcia odczekała chwilę, aż była całkiem pewna, że już niczego więcej nie doda.
Więc to jest właśnie czarownictwo, tak?
Owszem. Jego podstawy teoretyczne.
Wy, magowie, macie czasem zabawne pomysły.
Nie jestem już magiem, westchnęło drzewo. Jestem zwykłym drzewem.
Babcia nastroszyła pióra.
No to posłuchaj mnie, panie Teoretyczna Podstawo Drzewa. Gdyby kobietom było przeznaczone zostać magami, to rosłyby im długie białe brody. A ona magiem nie będzie. Czy to jasne ? Magowie źle używają magii, słyszysz, u nich to tylko światła i ognie, i igranie z mocą, i ona nie będzie miecz tym nic wspólnego, i dobranoc.
Sowa sfrunęła z gałęzi. Babcia nie trzęsła się z wściekłości tylko dlatego, że przeszkadzałoby to w locie. Magowie! Za dużo gadali i przypinali zaklęcia do książek jak motyle. A co najgorsze, uważali, że tylko ich magię warto uprawiać. Babcia była absolutnie pewna jednego: kobiety nigdy nie bywały magami i na pewno nie zaczną teraz.
Trwała jeszcze noc, kiedy wróciła do domku. Jej ciało przynajmniej wypoczęło po drzemce na sianie i Babcia miała nadzieję, że spędzi parę godzin w bujanym fotelu i uporządkuje myśli. W taki czas, kiedy noc jeszcze nie całkiem się skończyła, a dzień niezupełnie się zaczął, myśli stawały się czyste, jasne, bez żadnych zasłon. Babcia…
Laska stała oparta o ścianę, obok komody.
Babcia znieruchomiała.
— Rozumiem — powiedziała po chwili. — Więc to tak? I to w moim własnym domu?
Bardzo powoli podeszła do paleniska, dorzuciła drew do gasnącego ognia i podmuchała miechem, aż płomienie zahuczały w kominie.
Gdy uznała, że to wystarczy, odwróciła się, dla ostrożności wymruczała pod nosem kilka ochronnych zaklęć i chwyciła laskę. Ta nie stawiała oporu i Babcia niemal się przewróciła. Teraz, kiedy trzymała ją w rękach, poczuła mrowienie, wyraźne trzaski magicznych wyładowań. Zaśmiała się.
A więc to takie proste… Laska nie miała zamiaru walczyć.
Rzucając klątwę na magów i wszystkie ich dzieła, uniosła laskę nad głową i z brzękiem rzuciła ją na kuchenne wilki, nad najgorętszą częścią płomienia.
Esk krzyknęła. Dźwięk przebił się przez podłogę sypialni i jak kosa rozciął nocną ciszę.
Babcia była stara i po długim dniu nie myślała zbyt jasno. Kto jednak chce przeżyć jako czarownica, musi opanować umiejętność wyciągania nieoczekiwanych wniosków. Patrzyła na laskę w płomieniach i słuchała krzyku, ale jej ręce sięgały już po czarny kociołek. Wylała wodę na ogień, wyciągnęła laskę w obłoku pary i pognała na górę, bojąc się tego, co może tam zobaczyć.
Esk siedziała w wąskim łóżku i krzyczała, choć nie była poparzona. Babcia objęła ją, przytuliła i spróbowała uspokoić. Nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać, na szczęście poklepywanie po plecach i niewyraźne uspokajające mruknięcia przynosiły oczekiwany skutek. Wrzaski zmieniły się w płacz, potem w łkanie. Od czasu do czasu Babcia rozpoznawała takie słowa jak „gorąco” i „ogień”. Zacisnęła wargi w wąską, gorzką linię.
W końcu uspokoiła dziewczynkę, okryła ją i cicho zeszła na dół.
Laska stała pod ścianą. Babcia bez zdziwienia zauważyła, że ogień nie pozostawił na niej żadnych śladów.
Odwróciła fotel przodem do intruza. Usiadła i z ponurą determinacją podparła dłonią podbródek.
Po chwili fotel zaczął się huśtać, sam z siebie. Skrzypienie biegunów było jedynym dźwiękiem wśród ciszy, która gęstniała, rozlewała się i wypełniała pokój niczym straszliwa, gęsta mgła.
Rankiem, zanim jeszcze Esk się obudziła, Babcia schowała laskę pod strzechę nad szopą. Tam była niegroźna. Esk zjadła śniadanie i wypiła kwaterkę koziego mleka, nie zdradzając żadnych śladów przeżyć ostatnich godzin. Po raz pierwszy znalazła się w chatce Babci na dłużej, więc kiedy staruszka zmywała naczynia i doiła kozy, dziewczynka skorzystała z okazji, żeby się rozejrzeć.
Przekonała się, że życie tutaj nie było takie proste, jak mogło się wydawać. Na przykład kwestia imion kóz.
— Przecież muszą się jakoś nazywać — stwierdziła. — Każdy ma jakieś imię.
Babcia wyjrzała zza obłego boku najstarszej kozy. Mleko tryskało do niskiego skopka.
— Wydaje mi się, że mają swoje imiona w kozim — odparła. — Po co im jeszcze imiona w ludzkim?
— No… — Esk urwała. Zastanowiła się. — A skąd wiedzą, co chcecie, żeby robiły?
— Po prostu to robią, a jeśli jestem im potrzebna, wrzeszczą. Esk w zamyśleniu nakarmiła kozę wiązką siana. Babcia obserwowała ją uważnie. Dobrze wiedziała, że kozy mają swoje imiona. Jest imię „koza, która jest moim dzieckiem” i „koza, która jest moją matką”, „koza, która jest przewodnikiem stada” i jeszcze z pół tuzina innych, z których nie najmniej ważne brzmi „koza, która jest kozą”. Kozy miały skomplikowany porządek stada, cztery żołądki i system trawienny, który w ciche noce wydawał się ciężko pracować. Babcia zawsze uważała, że imię w rodzaju Stokrotki jest obrazą dla szlachetnego zwierzęcia.