Obaj milczeli. Na górze zaczęła się kolejna część koncertu na wiertarkę.
– Co to znaczy, że sprawa może być nietypowa? Kogoś pochlastali piłą? Wejherowska masakra piłą mechaniczną?
– Pater poczuł pulsowanie w okolicach żeber. Dotknął bolącego miejsca i skrzywił się. – Czy jest tam już lekarz?
– Ma być Kwieciński. A co do pierwszego pytania: zwłoki znaleziono w suszarni drewna. To podobno mało ciekawy widok.
– Ale co nam do tego? – Pater nie ustępował. – Jakiś pijak wlazł do środka, zasnął i stało się.
– Zgoda – głos Cichowskiego lekko zadrgał. – Tylko nie każdy ma zgruchotaną czaszkę z tyłu głowy. Mało kto potrafi się sam tak urządzić. Znam tylko wstępne ustalenia, to oczywiście jeszcze nic, ale jedź tam, dopilnuj kwitów. A potem przyjemnego urlopu. Zgodnie z umową.
Żebra bolały coraz bardziej. Dobrze, że na miejscu ma być Kwieciński. Pater z trudem założył koszulę z krótkim rękawem. Przed falowcem podniósł rękę i pozdrowił znajomego taksówkarza. Sąsiad stał przy samochodzie. Wszystkie drzwi i bagażnik były otwarte. „Pewnie znów wiózł swojego sąsiada, gastronoma Wietnamczyka, i teraz musi wywietrzyć samochód z zapachu kota w pięciu smakach”, pomyślał Pater i wsiadł do toyoty. Niecałą godzinę później był na miejscu.
2
Tartak kojarzył się zawsze Paterowi z zapachem tarcicy, ciągłym hałasem maszyn i nie najlepszymi wspomnieniami. Kiedyś nadkomisarz został tam wezwany na miejsce wypadku. Ofiara wpadła pod trak pionowy. Przypomniał sobie, że patrzył na rozbryzgi krwi jak z filmów Wesa Cravena, porozrzucane kawałki mięsa i nieubłaganą maszynerię, wykonującą sto pięćdziesiąt cięć na minutę. Nie wiedzieć czemu rytmiczny dźwięk wydawany przez piłę przypomniał mu wtedy perkusistów grających na dwie stopy hydrauliczne. Jak w ekstremalnych odmianach heavy metalu.
Tym razem było inaczej. W tartaku panowała zaskakująca cisza. Pracownicy snuli się między trzema policyjnymi wozami. Pater zauważył Kwiecińskiego i pomachał mu ręką. Tą, którą mógł podnieść. Podeszło dwóch mężczyzn.
– Dziś nie pracujemy, mamy tu taką specjalną sytuację… – powiedział jeden z nich. – Nagranie do programu policyjnego… Zapraszamy innego dnia.
Pater spojrzał na czterdziestolatka z wypiekami na twarzy.
– Nazywam się Jarosław Pater. Komenda Wojewódzka. Pan jest właścicielem?
Mężczyzna poczerwieniał jeszcze bardziej i skinął głową.
– Nazywam się Krzysztof Markowski, a to mój wspólnik, Rafał Misiak.
Nadkomisarz przypatrywał się mężczyznom. Misiak nieco cofnął się za wspólnika.
– Nagranie do programu policyjnego… Dobre… Mam nadzieję – Nadkomisarz dodał cicho – że to ostatnie kłamstwo dzisiaj.
Misiak cofnął się jeszcze bardziej. Najchętniej zapadłby się pod ziemię.
– Myśleliśmy – Markowski zaczął ciężko oddychać – że pan jest klientem. Rozumie pan, musimy dbać o pijar.
Nagle Markowski zmienił temat, jakby wstąpiły w niego nowe siły.
– Ofiarę znaleźli w suszarni Ziętek i Koniarek. Ziętek źle się poczuł i pojechał do domu. Wie pan, wymiotował jak kot.
– Nie mówi się „wymiotował jak kot”, tylko „rzygał jak kot”. Albo „puścił pawia”, pozostając przy substandar-dowej odmianie naszego pięknego języka – Pater cedził słowa powoli. – Chyba że chodzi panu znów o odpowiedni pijar… zresztą nieważne… Dlaczego – popatrzył na Markowskiego – powiedział pan „ofiara”?
– No przecież policjanci mówili, że ktoś rozbił mu głowę. Zresztą nie mogło być inaczej, my tu, widzi pan, musimy przestrzegać zasad BHP i w zasadzie wypadki się u nas nie zdarzają…
– W zasadzie?
– Wie pan, to tartak – po raz pierwszy odezwał się Misiak. – Raz na jakiś czas czyjś palec musi polecieć. Taka robota. Zna pan dowcip o ręce drwala?
Pater przytaknął.
– Proszę być na miejscu. Nie wykluczam, że będę chciał z panami porozmawiać.
Znowu poczuł ból. Rozejrzał się. Kwieciński, gdzie jest Kwieciński?
– Aha, jeszcze jedno – krzyknął za odchodzącymi mężczyznami. – MGM to trzy litery. A panów jest dwóch. Gdzie jest trzeci wspólnik?
Markowski i Misiak odwrócili się, jakby wykonywali zsynchronizowany zwrot podczas musztry.
– Jest nas trzech. Gumowski jest na urlopie. Chyba we Francji.
Pater zobaczył medyka sądowego. Ruszył w jego kierunku. „Ładne rzeczy tu się dzieją”, pomyślał. „Nie potrafią trzymać języka za zębami i wszyscy już wiedzą, że trup ma ranę na głowie. I nie potrafią przytrzymać na miejscu człowieka, który znalazł ciało”. Pater wiedział, że taka bezmyślność we wstępnej fazie śledztwa bardzo często jest już nie do naprawienia. Jak trzy bramki w plecy na dziesięć minut przed końcem meczu. Partacze. Przypomniał mu się Wieloch, ekipa remontowa i przyjaciel P-99.
Przywitali się.
– Chodź, coś ci pokażę. – Kwieciński ruszył szybko w stronę niedużego jasnego budynku, składającego się z dwóch części. Medyk pogwizdywał coś pod nosem. Nadkomisarz przyspieszył kroku i rozpoznał melodyjkę. My Favorite Things. Banalna piosenka, z której geniusz saksofonu, John Coltrane, uczynił jedno ze swoich arcydzieł.
– Chodź, coś ci pokażę. – W głosie medyka sądowego pobrzmiewała rzadka u tego człowieka ekscytacja. Pater zauważył, że w stronę budynku prowadzą szyny.
– Nie, zaczekaj, to ja ci coś pokażę. – Pater podniósł koszulę.
My Favorite Things urwało się w pół taktu.
– Przewróciłem się w łazience. Moje żebra miały spotkanie trzeciego stopnia z umywalką.
Kwieciński przyjrzał się opuchliźnie.
– Rozległe zasinienie. Jak tu skończysz, jedź od razu na prześwietlenie. Po drodze zatrzymasz się w aptece i kupisz sobie środki przeciwbólowe. A na razie dam ci ze swojego zestawu podręcznego. – Sięgnął do torby. – Noszę ze sobą, tak na wszelki wypadek. Dobra… Żywi mają pierwszeństwo przed umarłymi. To powiedział chyba jakiś filozof… A teraz chodź.
Pater połknął dwie duże zielone kapsułki. Przywitał się z miejscowymi policjantami i wszedł do suszarni. Popatrzył na zwłoki i zrobiło mu się niedobrze.
– Uważaj – powiedział Kwieciński – tu wszędzie jest narzygane. Ktoś haftował paprykarzem szczecińskim albo czymś równie apetycznym.
Przed Paterem leżało coś, co skojarzyło mu się z filmami o UFO. Z kosmitą na stole laboratoryjnym w amerykańskiej bazie w Roswell. To coś nie przypominało człowieka. Leżące przed nim ciało było dziwnie pomarszczone i skurczone, policzki zapadły się, jakby gigantycznymi strzykawkami wyssano tłuszcz z twarzy. Dłonie przypominały zdjęcie rentgenowskie z ukazanym w detalach układem kości.
– To rzadko spotykany widok – powiedział Kwieciński. – Z takim przypadkiem, w takim miejscu – medyk zatoczył koło dłonią – spotykam się po raz pierwszy, a przecież wiesz, że niejedno widziałem…
Zamilkł. Pater zamknął oczy. Nie chciał, by Kwieciński zaczął opowiadać teraz, co takiego widział w swoim bez wątpienia pracowitym życiu.
– Pamiętaj, że w około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu procentach nasze ciało składa się z wody, a my jesteśmy w suszarni. Znasz też powiedzenia: „usychać z miłości”, „uschnąć z rozpaczy”… Człowiek schnie jak drzewo, ale nie aż tak. – Popatrzył na ciało. – Dla ciebie ciekawsze będzie jednak to. – Medyk lekko przechylił głowę denata. – Rozległa rana z tyłu głowy, odniesiona wskutek uderzenia.
– Czy on… to jest w ogóle mężczyzna? – Pater wolał się upewnić.