Выбрать главу

- Dziękuję - rzekł Warren z lekką dozą ironii. - W takim razie, czym mogę służyć?

- Proszę mi zezwolić na widzenie się z nią w więzieniu. Wydaje mi się, że dobrze ją znam i być może uda mi się uzyskać jakieś wyjaśnienia dotyczące tej strasznej zbrodni.

- No ale przecież wiemy wszystko: podała mężowi środek przeciwbólowy, który sir Eryk wsypał do szklaneczki whisky, a następnie go wypił i zmarł. Wiemy też, że wcześniej wywiązała się między małżonkami ostra sprzeczka. Zresztą w tym małżeństwie źle się działo już od kilku tygodni.

- Zdziwiłbym się, gdyby działo się dobrze, biorąc pod uwagę jego początki. Czy nie sądzi pan jednak, że to nieracjonalne uśmiercać kogoś na oczach tylu osób? A pani Ferrals nie jest ani głupia, ani pozbawiona rozsądku. Wydaje mi się, że zanim ją pan posłał do więzienia, należało porozmawiać z tym polskim służącym, który, o ile moje informacje są dokładne, podał whisky z wodą mineralną, a potem gdzieś zniknął.

- Właśnie go poszukujemy, chociaż nie znaleźliśmy śladów strychniny ani w butelce whisky, ani w wodzie...

- Jeśli jest choć odrobinę zręczny, mógł wsypać truciznę do szklanki, kiedy ją podawał. Musi mieć coś na sumieniu. Trzeba by się też dowiedzieć, jakich nacisków użył, by lady Ferrals zatrudniła go w pałacu. Proszę pamiętać, że Władysław jest nihilistą.

Żółte oczy pterodaktyla zaokrągliły się pod gęstymi brwiami.

- Władysław? Przecież nazywa się Stanisław Rasocki.

- Nie znam jego nazwiska, ale na imię z pewnością ma Władysław.

- Zaciekawia mnie pan, książę! Proszę powiedzieć, co pan jeszcze wie, a może zgodzę się na to widzenie.

Morosini opowiedział wszystko, co wiedział o minionych kontaktach Anielki z dawnym supirantem*. 

* Z franc. (soupirant) - zalotnik.

Siedzący za biurkiem Warren uderzał końcem pióra w leżące przed nim dokumenty. W końcu stwierdził:

- Teraz rozumiem, czemu tak płakała i nie chciała obciążyć go zeznaniami. Mogła być jego wspólniczką lub nawet inspiratorką tego czynu. Została zresztą oskarżona o otrucie lub przyczynienie się do otrucia męża.

- Mam nadzieję, że przekona się pan po przeprowadzeniu śledztwa, iż lady Ferrals jest niewinna. Ale jak to się stało, że po wstępnym przesłuchaniu adwokat nie uzyskał dla niej warunkowego zwolnienia?  

- Nie miała żadnych szans. Obrońcą był żółtodziób, którego jedynym zmartwieniem okazała się peruka i zagniecenia na todze. Zatrzasnął za nią bramy Brkton.

- Taki człowiek jak Eryk Ferrals miał chyba do dyspozycji jakiegoś adwokata z palestry?

- Tak, ale mecenas Geoffrey Arden poluje właśnie na tygrysy z maharadżą Patiałi. Podsunięto jej stażystę, który, jak mi się zdaje, ma więcej znajomości niż umiejętności. Kiedy się pan zobaczy z lady Ferrals, proszę jej poradzić, aby wzięła innego obrońcę. Z kimś takim jak ten czeka ją pewny stryczek.

- Kiedy będę mógł się z nią widzieć? Czy to oznacza, że pan się zgadza?

- Tak, może się pan jutro udać do więzienia. Oto przepustka - dodał Warren, podając mu dokument, na którym napisał kilka słów. - Ale mam nadzieję, że jeśli dowie się pan czegoś ważnego, a nawet mniej ważnego, zechce mi pan o tym opowiedzieć.

- Obiecuję, panie komisarzu. Wszystko, czego pragnę, to wyciągnąć ją stamtąd, bo mam pewność, że jest niewinna. A korzystając z okazji, czy mógłbym prosić o radę?

- Ależ oczywiście.

- Z powodu nieobecności sir Geoffreya Ardena, komu powierzyłby pan obronę osoby, na której by panu zależało?

Po raz pierwszy Morosini usłyszał śmiech pterodaktyla. Był to śmiech szczery i dźwięczny, który czynił go prawie sympatycznym.

- Nie jestem pewien - powiedział - czy mam prawo postawić naprzeciw adwokata Korony tak groźnego przeciwnika, ale sądzę, że zwróciłbym się do Desmonda Saint Albansa. Jest przebiegły jak lis. To prawdziwa łajza, ale zna się na prawie jak mało kto, a jego cięte polemiki przynoszą często lepszy rezultat niż najpiękniejsze, liryczne opowieści. Jeśli ktoś potrafi sterroryzować przysięgłych, to z pewnością on. Dodam, że jest bardzo drogi, ale przypuszczam, że wdowa po sir Eryku będzie miała czym zapłacić. Ten żółtodziób wprawdzie powiedział, że jego klientka jest w stanie zaoferować nawet bardzo wysoką kaucję, ale jedyne, co mu się udało, to wysłać ją do Brixton.

- Tak, znam sir Desmonda - westchnął Morosini, u którego to nazwisko wywołało lekki niesmak. - Uczestniczyłem kilka dni temu w pogrzebie jego wuja, hrabiego Killrenana, po którym odziedziczył tytuł.

- ...i majątek, co pewnie było powodem wielkiej radości. Jak wszyscy kolekcjonerzy wydaje dużo pieniędzy. Ale, a propos kolekcjonerów, chyba już pana gdzieś widziałem. Czy nie stał pan przed sklepem tego biednego Harrisona parę godzin temu?

Zdecydowanie ten człowiek ma dobre oko - pomyślał Aldo. Nie ryzykował niczym, udzielając odpowiedzi na to pytanie, chociaż w głosie komisarza wyczuł cień podejrzliwości. Pewnie było to skrzywienie zawodowe.

- Nie sądziłem, że zostanę tam zauważony - stwierdził z uśmiechem. - Rzeczywiście, przyszedłem do pana Harrisona wraz z przyjacielem, francuskim archeologiem, który interesuje się tak jak ja starymi kamieniami szlachetnymi. Tak się składa, że w tej dziedzinie jestem ekspertem. Chcieliśmy obejrzeć ten słynny diament, zanim trafi na aukcję. Niestety, kiedy przybyliśmy na miejsce, dowiedzieliśmy się o zbrodni, która miała miejsce chwilę wcześniej, więc nie pozostało nam nic innego, jak wmieszać się w tłum gapiów i spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Nie kryję, że ja też chciałbym zadać panu kilka pytań.

- Miał pan zamiar uczestniczyć w licytacji?

- Oczywiście... i może nawet licytować.

- Do licha! - wykrzyknął Warren. - Jest więc pan zamożny?

- Raczej tak, ale w granicach rozsądku. Poza tym mam bogatych klientów, którzy byliby gotowi dużo zapłacić za okaz tej wielkości.

- Ponieważ jest pan z branży, to pewnie pan wie, że chodziły słuchy, iż diament to fałszywka. Gazety zostały zasypane lawiną listów na ten temat...

- Z tego powodu chciałem go właśnie obejrzeć osobiście. Ze zwykłej ciekawości. Miałem już i tak wyrobioną opinię w tej sprawie, którą opieram na reputacji pana Harisona: jubiler tej rangi nie dałby się przecież nabrać na fałszywy klejnot.

Odczuwał niemal perwersyjną radość, okłamując tego wysokiego urzędnika policji na temat klejnotu, o którym Aldo doskonale wiedział, że jest fałszywy.

- Nie wątpiłem w to ani przez chwilę - rzeki komisarz łagodnym głosem. - Zabójcy też nie mieli co do tego żadnej wątpliwości. Mam nadzieję, że szybko ich złapiemy i aukcja odbędzie się niebawem. To byli Azjaci, a mamy ich tutaj wielu. Wydałem jasne rozkazy: żaden żółtek nie może opuścić kraju aż do odwołania.

- Zastosował pan poważne środki!

- A dlaczego nie, skoro mam takie uprawnienia? Sam król życzył sobie, aby sprawę szybko doprowadzić do końca. Przecież ten klejnot należał w XV wieku do Korony!

- Życzę panu jak najlepiej... Ale czy nie mógłby pan uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, jak to się stało? Czy właśnie ci mężczyźni włamali się do sklepu jubilerskiego?

- To był nieszczęśliwy zbieg okoliczności! - westchnął komisarz. - Tego ranka Harrison miał się spotkać z wiekową lady Buckingham, która chciała zobaczyć ów klejnot, gdyż dawno temu należał on do jej przodka, słynnego i niepokornego hrabiego Buckingham. Jego miłość do francuskiej królowej kosztowała nas wojnę, nie licząc ciosu nożem zadanego przez Feltona*.