Выбрать главу

- To świetny pomysł! Chodźmy się przebrać,

- Jeśli już mowa o jedzeniu, to zostaliśmy zaproszeni do księżnej Danvers na pojutrze wieczór. Prawdę mówiąc, to ty zostałeś zaproszony. Pragnie cię przedstawić jakiejś amerykańskiej przyjaciółce, ale ponieważ jest dobrze wychowana, zaprosiła i mnie. Będę stanowił twoją świtę - zakończył wesoło Adalbert.

Morosini, który właśnie kończył whisky, skrzywił się.

- Amerykanka? Ten pomysł wcale mi się nie podoba. Większość Amerykanów ma wiele pieniędzy, ale za grosz nie ma smaku. Wszystko im się myli, kiedy rozmowa schodzi na stare, zabytkowe przedmioty.

- Niewiele ryzykujesz. To przecież kobieta. Z pewnością będzie chciała rozmawiać o klejnotach. Zdziwiłbym się, gdyby wolała pogadać o komodzie Ludwika XV. A ja będę zadowolony, jeśli spędzę wieczór w towarzystwie starej arystokracji angielskiej. Nie znam tego środowiska prawie wcale, a nawet można by rzec - w ogóle.

- Czyżbyś stał się snobem?

- Ależ nie, lecz muszę powiedzieć, że przebywanie w sąsiedztwie królewskiego pałacu, dworu, całej tej otoczki, która u nas już nie istnieje, powoduje u mnie dobry humor. To o wiele milsze dla oka niż nasi ministrowie zawsze wyglądający, jakby byli w żałobie. A i przyjęcia w Pałacu Elizejskim są przygnębiające.

- No, to nie mogę pozbawić cię tej przyjemności. Pójdziemy odwiedzić księżnę Danvers.

Rozdział czwarty

Chińska dzielnica

No i ten mały powiedział: „Jeśli da mi pan dziesięć funciaków, powiem, gdzie może pan znaleźć zabójców jubilera". Dziesięć funtów! Skąd miałbym wziąć tyle pieniędzy! Ale pomyślałem o panu Vidalu - reszty nazwiska nie był w stanie wymówić - i przyszedłem zobaczyć, czy nie ma go w hotelu. Na szczęście był. Ci z recepcji patrzą na człowieka jak na śmiecia zapomnianego przez sprzątaczkę. Ale dzieciak dostał swoje dziesięć funtów, a ja informacje.

Siedząc w taksówce między Adalbertem i Aldem, Bertram Cootes opowiadał, czego się dowiedział.

- Dziesięć funtów to niemała sumka - stwierdził Morosini. - Skąd pan wiedział, że dzieciak pana nie nabiera?

Dziennikarz wzruszył ramionami.

- Czyja wiem... Jego spojrzenie było szczere, kiedy mówił, że mogę mu zaufać. Zresztą zaraz wszystko opowiedział. Zabójcy to bracia Wu: Han i Yen. Pracują dorywczo w dokach West India i bywają w Czerwonej Chryzantemie, podłej herbaciarni znajdującej się przy końcu Limehouse Causeway.

- To już nie trzyma się kupy. Zgodnie z tym, co pan opowiedział, mężczyźni, którzy weszli do Harrisona, byli eleganccy, dobrze ubrani i przyjechali daimlerem z kierowcą.

- Chyba pan nie przypuszcza, że pracowali na własny rachunek - zaprotestował Bertram i natychmiast wyrecytował: - Ozdoba to pozór prawdy, w którą przywdziewa się wielu, by w sposób perfidny mamić największych mędrców.

- A cóż to takiego? - mruknął rozzłoszczony Morosini.

- No... Kupiec wenecki, rola Bassania, scena... chcę przez to powiedzieć, że liczą się tylko pozory. Jeśli ten, który ich przysłał, chciał, żeby wyglądali jak książęta, to właśnie tak wyglądali, mimo że pracują w dokach. Człowiek bogaty, właściciel domów gry i potajemnych palarni opium. Jest takich wielu na East Endzie. Krążą o nim legendy...

- Jeszcze jeden niewidzialny człowiek? - zapytał Aldo, pomyślawszy o Szymonie Aronowie.

- Wcale nie. Nazywa się Yuan Chang i prowadzi lombard oraz sklep z antykami w Pennyfields. Jak słyszałem, to starzec mądry, ostrożny i spokojny, który nie mówi zbyt wiele. Powiadają, że to człowiek wpływowy, że jego majątek jest olbrzymi i że policja się go nie czepia, bo czasem oddaje jej jakieś przysługi.

- Jeśli to właśnie on zlecił zabójstwo Harrisona i ukradł klejnot, policja nie powinna go chronić.

- Powiedziałem: policja, a nie: Scotland Yard. Domyślam się, że Warren dałby wiele, aby móc go złapać na gorącym uczynku, ale cudów nie ma, szybko się to nie zdarzy.

- A jeśli uda nam się schwytać braci Wu?

- Nic nie powiedzą. Woleliby zawisnąć na szubienicy, niż zdradzić szefa, bo dobrze wiedzą, że taka śmierć to raj w porównaniu z tym, co zgotowaliby im ludzie Yuan Changa, gdyby się okazało, że mają zbyt długie języki.

Aldo wyciągnął papierosa, zapalił i westchnął.

- Jeśli tak się sprawy mają, to właściwie po co jedziemy do Limehouse?

- To przecież jasne - mruknął Adalbert. - Chcemy dowiedzieć się czegoś o Róży Yorku.

- No to, moim zdaniem, tracimy czas. Jeśli kamień znalazł się w rękach Chińczyka, to na pewno został dobrze ukryty.

- Niekoniecznie! - wykrzyknął Bertram. - Przecież ten kamień nie ma dla Yuan Changa żadnego znaczenia. Mówi się, że ten człowiek posiada wiele ukrytych skarbów, ale interesują go wyłącznie przedmioty chińskie, mongolskie, mandżurskie! Burgundczyk, a nawet królowie angielscy, to dla niego tylko cudzoziemcy bez znaczenia. A co go może obchodzić Róża Yorku? Musiałby istnieć naprawdę jakiś wyjątkowy powód, aby zgodził się wykonać zlecenie dla kogoś innego, jakiegoś Europejczyka lub Amerykanina. Nawet klejnoty Korony nie skłoniłyby go do tego! Myślę, że bracia Wu zdecydowali się na wykonanie jakiegoś dodatkowego zlecenia.

- Ależ on gada jak nakręcony - mruknął Adalbert pod nosem i dodał: - No to zapowiada się ciekawy wieczór! Jutro zajmiemy się czymś innym...

Przy kolacji obaj przyjaciele opracowali nowy sposób działania. Musieli podzielić się nużącymi poszukiwaniami archiwów, w szczególności w Somerset House, gdzie administracja brytyjska przechowuje testamenty, otaczając szczególną ochroną testamenty Nelsona, Newtona i Szekspira, a może też w archiwum państwowym, w nadziei że znajdą ślad prawdziwego klejnotu. Ale nie robili sobie jakiejś szczególnej nadziei; to tak, jakby szukać igły w stogu siana.

Na wysokości Stepney zjechali z Commercial Road i skierowali się na południe. Taksówka podskakiwała teraz na kocich łbach wąskiej i ciemnej uliczki, aż dotarła do innej, nieco szerszej, która nazywała się Narrow Street. W tym momencie szofer wziął do ręki tubę, która pozwalała na kontakt z osobami zajmującymi tylne siedzenia w taksówce, i oświadczył:

- Panowie, ja bardzo nie lubię tej dzielnicy. Ile czasu zamierzacie tu spędzić? Nie jest to bezpieczne miejsce.

- Trudno przewidzieć - odpowiedział Bertram. - Czyżby pan się czegoś obawiał?

Pogardliwy ton nie zrobił na kierowcy większego wrażenia.

- Nie mam ochoty siedzieć sam w tej przeklętej dziurze. To już nie Anglia, to Chiny - dostać nożem w plecy to nic zabawnego. Właściwie już jesteśmy na miejscu.

- Zapłacimy potrójnie, jeśli trzeba, ale musi pan na nas poczekać - rzekł krótko Morosini. - Kiedy dojedziemy na miejsce, stanie pan gdzieś na uboczu, aby nie zwracać na siebie uwagi, i zaczeka na nas. To nie potrwa długo! - dodał, puszczając oko do Bertrama, który chuchał w dłonie i poruszał ramionami, jakby to był środek zimy. Aldo też stracił wcześniejszy animusz.

- Zgoda - odparł kierowca niechętnie - ale skoro jest was trzech, to niech jeden zostanie ze mną.

- No nie, proszę nie przesadzać - jęknął Adalbert. - Gdyby wszyscy Anglicy byli tacy jak pan, nigdy nie wygralibyśmy wojny!

Po przejechaniu mostu łączącego brzegi Regenfs Canal taksówka zatrzymała się w pobliżu Tamizy. Bertram wysiadł, aby się rozejrzeć. Deszcz już nie padał, ale para wodna gromadząca się nad rzeką mogła wkrótce zamienić się w mgłę. Z powodu przenikliwej wilgoci było niemal zimno. W powietrzu unosiła się wstrętna woń węgla, torfu i mułu. Zbliżał się przypływ i rzeka przypominała szerokie rozlewisko z płytką wodą, w której odbijały się latarnie zakotwiczonych statków, masywne kształty barek oraz kilka załadowanych statków handlowych. Syrena holownika przecięła właśnie ciszę nocy, kiedy pojawił się dziennikarz, informując swoich towarzyszy, że przed Czerwoną Chryzantemą jest ślepa uliczka, gdzie mogłaby się ukryć taksówka. Zaproponował, że poprowadzi taksówkarza, podczas gdy pozostali mężczyźni mieli wysiąść i pokonać na piechotę niewybrukowaną ulicę tonącą w błocie. Wzdłuż niej stały niskie, brzydkie zabudowania. Dach jednego z nich skonstruowany był na modłę azjatycką, na innych wisiały tablice z napisami w języku chińskim, które mimo swej elegancji nie dodawały uroku tej nędznej arterii.