Automat z niespodziankami
Kiedy widzę dzikie kaczki na niebie, zawsze mi się przypomina, jak powiedziała, że wyglądają całkiem jak latające butelki chianti. Orzeszków ziemnych nie chciała łuskać, bo przypominały jej palce u nóg starca. Kiedyś pojechaliśmy do IJmuiden, znanego z lemoniad, i zapytałem ją, czy kiedyś tam była, a ona odpowiedziała: „Tak, jeden raz. Jedną butelką napoju lukrecjowego". Szliśmy objęci po molo i patrzyliśmy, jak holownik ciągnie gigantyczny statek pasażerski. Ona bardzo długo stała koło wędkarza, zaglądając do zawieszonej w wodzie siatki na złapane ryby. Wił tam się zakrwawiony węgorzyk, od którego widoku chuj mnie rozbolał i prędko poszedłem dalej. Długo siedzieliśmy na tarasiku w słońcu patrząc, jak parzą się muchy. Ale nie mogliśmy się dopatrzeć, jak one to robią. Powiedziała, że gdy się tak dobrze przyjrzeć, jak one się myją, toby człowiek nigdy więcej w życiu ani jednej nie zabił. W alejce handlowej przy drodze na plażę, której drewniane sklepiki, baraczki, kioski z przekąskami wyglądały jak dekoracja ulic miasteczka z westernu po zdjęciach, gdzie wśród zapachu frytek, owoców i ryb, kiedyśmy przechodzili, gwizdali na nią chłopcy, albo mówili: „Ale sztuka", albo śmiejąc się jeden przez drugiego szeptali sobie o niej świństewka, dałem jej ćwierć guldena, żeby wrzuciła do automatu z niespodziankami. Wyskoczyła brudnobiała kulka na kształt jaja płaza. W środku była mała dygocząca salamandra w kolorze cielistym, z pokaźną główką i o dużych smutnych oczach. Uznała, że to jest coś wstrętnego, a ja powiedziałem, że najzabawniej byłoby niepostrzeżenie nadziać ją na haczyk jakiemuś wędkarzowi. Ale ona od razu chciała się jej pozbyć, wywierciła obcasem dołek w piachu i tam ją wrzuciła. Zasypała piaskiem i zadepnęła nogą. Albo tamto w Lasku Amsterdamskim, między sosnowymi pniami, z których spływała mleczna żywica, w cieniu taka niebieska jak bluszczyk, na którym leżeliśmy. Na ceglastym koniu przejeżdżał jeździec, który się do nas zaśmiał i powiedział: „Może pan się ze mną zamieni? Kasztanka za kasztankę!" A tam mi opowiedziała, jak pewnego razu zatrzymał ją z koleżanką policjant na koniu. Na zakazanych wydmach koło Egmond aan Zee. Otworzył już swoją raportówkę, żeby spisać dane, gdy wtem jego koń wypuścił na niesamowitą długość bladego wiotkiego chuja i zaczął szczać jak sikawa. Policjant natychmiast schował notatnik i powiedział, żeby w tej chwili zeszły mu z oczu. Pewnie miał takie uczucie, jakby to on sam, kiwając chujem wypuszczonym z rozporka, odlewał się na oczach tych dwu małych dziewczynek. Przez pierwsze miesiące, kiedy byliśmy razem, zjeździliśmy wzdłuż i wszerz całą Holandię. Od Amelandu po Limburgię – unikając Góry Świętego Piotra i turystów siorbiących potrawkę z wielorybiego mięsa – i od latarni morskiej w Westkapelle do Denekamp. To były też ostatnie miesiące moich studiów na akademii i nie bardzo już miałem ochotę chodzić na zajęcia. Sztuka nie wytrzymywała konkurencji z nią. Miałem oczywiście zabrać się za wszystko od nowa, ale najpierw musiałem dać się wyszumieć swojemu szalonemu zakochaniu. Kiedy jej rodzice wrócili z urlopu, znaleźli jej list, który nie pozostawiał cienia wątpliwości. Który więź z rodzicami, ową niewidzialną pępowinę nie tyle przecinał, co wysadzał w powietrze. Razem z łożyskiem i w ogóle. (Muszę gwoli uczciwości dodać, że go jej podyktowałem). Bo też sypały się później na nasze głowy strzępki w postaci podłego judzenia i obłudnych szepcików. Ale jej ojciec nic sobie z tego nie robił. Nawet na jakiś czas dostała samochód, żeby uczcić nasze przedmiodowe miesiące. Odkąd z oszczędności mieszkali nad zakładem, i tak prawie wcale go nie potrzebował. Tylko dla reprezentacji. A co mogło być bardziej reprezentacyjne, niż kiedy jego piękna córka jeździła w samochodzie, na którego drzwiczkach dostojnymi złotymi literami było napisane HERMES S. A. – HURTOWNIA ARTYKUŁÓW GOSPODARSTWA DOMOWEGO. Zaraz po wypadku, kiedy jeszcze bała się prowadzić, wepchnął ją do nowego fiata mówiąc, że inaczej nigdy się nie przełamie. A dla swojej żony i tak go nie potrzebował, bo mu na pierwszej lekcji jak ta głupia wpakowała się komuś na żywopłot i wjechała ludziom do ogródka. Nie licząc szkód w samochodzie, trzeba było zapłacić odszkodowanie za trzy szklanki oranżady i dwie grenadyny, co stały na stoliczku, a który trącił zderzakami samochód przed zatrzymaniem. No więc trafiliśmy i do Coevorden, gdzie szczególnie mocno pragnęła się znaleźć, bo ta nazwa utkwiła jej w pamięci z lekcji geografii. Zawracanie głowy, wiejska uliczka i parę domów na krzyż. Niewarte tego, żeby z całą litanią innych wkuwać na pamięć. Zrobił człowiek dwa kroki i znowu miał pod nogami golutkie brązowe torfowiska pod niemiecką granicą, gdzie się nawet porządnie nie można było wyruchać, nie zapadając się w kałuże torfowego błota. A znów we Wschodnim Flevolandzie prześladowały nas bure tornada komarów albo ryzykowało się tym, że szybujący nad łęgami drapieżny błotnik weźmie w koszącym locie kutasa za zaskrońca albo ci do oczu zacznie skakać szlamnik rycyk, bo nie mogąc nie dopuścić, żeby z kija wypuścić, musiałeś prędko wybierać ścieżkę zamiast gościńca i schlapałeś mu się na gniazdko, paćkając jajeczka w barwach ochronnych. Nie, ta miłość na łonie natury to wielkie zawracanie dupy. Zawsze wyglądało to tak, jakby wszystkie stworzenia polne sprzysięgły się, żeby nam uniemożliwić rozmnażanie. Ledwie człowiek zdążył się wygodnie ułożyć ze spodniami spuszczonymi do kolan i złapać wznosząco-opadającymi ruchami rytm jej podniecającego stękania, które się wydobywało spomiędzy grubych warg, aż tu jakaś larwa lub chruścik gramoli ci się wprost do dupy, to znów Olga tuż przed ostatnim pchnięciem podskakuje jak oparzona, bo do środka chciał się wśliznąć pływak żółtobrzeżek. Albo konik polny przysiadł na czubku jej nosa i zdmuchnięcie zakłóciło kadencję. Nie, nigdzie nie było tak smacznie jak w domu na łóżku albo na materacu przesuniętym pod duże lustro, jeżeli chcieliśmy spoglądać. Jak moje jaja dobijają do jej pośladków przy każdym pchnięciu; na purpurowe krwiaczki między piegami na jej pięknych pełnych plecach; albo jeśli patrzyła w lustro, na jej twarz z boku, kiedy widziała moje uwijające się owłosione ciało na tle jej delikatności. Jej mętny wzrok i to podniecające rozdygotanie warg chciało się przetłumaczyć na słowa, które aż tętniły w skroniach, ale których nigdy by nie wymówiła: „Zlej się we mnie, małpiszonie. No, już, chlap się!" Natomiast na tym niezmierzonym polderze, wśród żółtych pól kwitnącego rzepaku, przy asfaltowej szosie, która lśniła w upale jak woda i prowadziła od jednego bezsensownego zielonego horyzontu do drugiego, jedliśmy wędzonego węgorza, kupionego w Kampen z łodzi od rybaka z sekty zwanej Artykuł 31. Nie umiała ich wyczyścić, więc musiałem sam wtykać jej miękkie mięsko kawałeczkami jak małemu ptaszkowi, który jeszcze jest karmiony. Nie spotkaliśmy żywej duszy nawet potem, jak przemknęliśmy po tym śmierdzącym smołowatym paskudztwie koło tablicy WITAMY W LELYSTAD, RÓWNIEŻ W KOŚCIELE. Wydawało się, że wszyscy mieszkańcy tych małych nowych domków i barakowych obozowisk padli ofiarą środków owadobójczych. Panował suchy zapylony spokój zaprowadzony przez ddt i nawet nie dał się zauważyć ani jeden znajomy zwitek opakowania po batonach czekoladowych Mars, które zawsze rzucają się w oczy jako zwierzątka. Not a breath of wild air. Kiedyśmy wracali w pomarańczowym słońcu przez Knardijk do Harderwijk, siedziała obok mnie spieczona słońcem na różowo z bukietem rumianków i maków, które przy jej ciele umierały z gorąca. W domu poszliśmy razem pod prysznic i wymyłem jej z włosów łonowych nasiona traw. Nie ubraliśmy się potem i chodząc tak po atelier mogłem przy niej uklęknąć, pocałować jej pośladki i liznąć po dupie, która smakowała mydłem. Wsadziłem jej tam kwiatuszek maku i zaczęła latać po atelier kręcąc tyłkiem, bo ją świdrowało. Ale jednak to jej się podobało, bo go tam zostawiła i oglądała się za każdym razem, jak przechodziła koło lustra, l zacząłem ją gonić z listewką. Aż się poddała i z dupą do góry walnęła się na łóżko, gdzie roztrzepałem kwiatek o jej pośladki na czerwony sok i zasnąłem na niej z palcem w pizdeczce, bo znowu nie było można. W środku nocy obudziłem się z zimna z kutasem w jej dupci. Sama nadziała się na mnie i jak oszalała dobiegała właśnie do szczytu: wsadziła sobie swoje palce między moimi w pizdę i sobie na całego dobrze robiła paluszkami. Takie było życie na początku. Przynajmniej kiedy było ciepło i mieliśmy w domu maki. Ale jest pewne zdarzenie z tamtego okresu, którego się bardzo wstydzę. Po niedługim czasie dostałem na żołędzi jakiejś wysypki. Wpadłem w furię, bo myślałem, że normalnie coś od niej złapałem. Przysięgała mi z płaczem, że już na długo, zanim się spotkaliśmy, z nikim nie spała. Ale jej nie uwierzyłem i zawlokłem ją do dermatologa, który powiedział, że mój stan zapalny na czubku to skutek zbyt intensywnego współżycia seksualnego. Kiedy wróciliśmy do domu, kipiała z wściekłości. Już po drodze szła koło mnie tak jakoś popędliwie, a ja nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć. Dlatego prędko nastawiłem płytę, którą bardzo lubiła. Kwintet jazzowy Phila Woodsa z Jonem Eardleyem. Pot Pie oraz Mad About The Boy. Ale tym razem można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że zwariowała na moim punkcie, bo pchnęła na bok ramię gramofonu, złapała płytę i puściła ją z rozmachem przez otwarte okno. To widać ostudziło jej gniewny zapał, bo naraz wybuchnęła donośnym i niepohamowanym śmiechem. Niedługo potem wzięliśmy ślub. Gratisowo. Tylko książeczka małżeńska kosztowała nas pięćdziesiąt centów. Pojechaliśmy tak samo, jak ją wtenczas po jarmarku przywiozłem pierwszy raz do mnie. Na rowerze. Ona na bagażniku, gdzie z tej okazji położyłem miękki kocyk pod gumowe wiązania. Koniec końców z jakiej racji w najpiękniejszym dniu całego życia miały jej się w pupę wrzynać druty. Miała na sobie purpurową sukienkę i słomkowy melonik, który sama zrobiła z meksykańskiego sombrera, obcinając szerokie rondo. Sukienkę kupiłem jej za zaliczkę a konto pierwszego zamówienia. Za pierwsze przez siebie zarobione pieniądze. Jeszcze musiałem co prawda zrobić figurkę, która by wyrażała Szczęście Macierzyńskie, a miała stanąć na tym czy innym skwerku, ale to było późniejsze zmartwienie. Na ratuszu administracyjny młyn połknął trzy pary za jednym zamachem, większość oblubienic była w zaawansowanej ciąży. Jeden ślub trzeba było nawet odroczyć, bo w poczekalni zaczęły się bóle. Ale urzędnik stanu cywilnego zadał sobie jednak trud i nie poszczędził czasu, żeby uszczęśliwić nas małym osobistym przemówieniem.