p. To były też ostatnie miesiące moich studiów na akademii i nie bardzo już miałem ochotę chodzić na zajęcia. Sztuka nie wytrzymywała konkurencji z nią. Miałem oczywiście zabrać się za wszystko od nowa, ale najpierw musiałem dać się wyszumieć swojemu szalonemu zakochaniu. Kiedy jej rodzice wrócili z urlopu, znaleźli jej list, który nie pozostawiał cienia wątpliwości. Który więź z rodzicami, ową niewidzialną pępowinę nie tyle przecinał, co wysadzał w powietrze. Razem z łożyskiem i w ogóle. (Muszę gwoli uczciwości dodać, że go jej podyktowałem). Bo też sypały się później na nasze głowy strzępki w postaci podłego judzenia i obłudnych szepcików. Ale jej ojciec nic sobie z tego nie robił. Nawet na jakiś czas dostała samochód, żeby uczcić nasze przedmiodowe miesiące. Odkąd z oszczędności mieszkali nad zakładem, i tak prawie wcale go nie potrzebował. Tylko dla reprezentacji. A co mogło być bardziej reprezentacyjne, niż kiedy jego piękna córka jeździła w samochodzie, na którego drzwiczkach dostojnymi złotymi literami było napisane HERMES S. A. – HURTOWNIA ARTYKUŁÓW GOSPODARSTWA DOMOWEGO. Zaraz po wypadku, kiedy jeszcze bała się prowadzić, wepchnął ją do nowego fiata mówiąc, że inaczej nigdy się nie przełamie. A dla swojej żony i tak go nie potrzebował, bo mu na pierwszej lekcji jak ta głupia wpakowała się komuś na żywopłot i wjechała ludziom do ogródka. Nie licząc szkód w samochodzie, trzeba było zapłacić odszkodowanie za trzy szklanki oranżady i dwie grenadyny, co stały na stoliczku, a który trącił zderzakami samochód przed zatrzymaniem. No więc trafiliśmy i do Coevorden, gdzie szczególnie mocno pragnęła się znaleźć, bo ta nazwa utkwiła jej w pamięci z lekcji geografii. Zawracanie głowy, wiejska uliczka i parę domów na krzyż. Niewarte tego, żeby z całą litanią innych wkuwać na pamięć. Zrobił człowiek dwa kroki i znowu miał pod nogami golutkie brązowe torfowiska pod niemiecką granicą, gdzie się nawet porządnie nie można było wyruchać, nie zapadając się w kałuże torfowego błota. A znów we Wschodnim Flevolandzie prześladowały nas bure tornada komarów albo ryzykowało się tym, że szybujący nad łęgami drapieżny błotnik weźmie w koszącym locie kutasa za zaskrońca albo ci do oczu zacznie skakać szlamnik rycyk, bo nie mogąc nie dopuścić, żeby z kija wypuścić, musiałeś prędko wybierać ścieżkę zamiast gościńca i schlapałeś mu się na gniazdko, paćkając jajeczka w barwach ochronnych. Nie, ta miłość na łonie natury to wielkie zawracanie dupy. Zawsze wyglądało to tak, jakby wszystkie stworzenia polne sprzysięgły się, żeby nam uniemożliwić rozmnażanie. Ledwie człowiek zdążył się wygodnie ułożyć ze spodniami spuszczonymi do kolan i złapać wznosząco-opadającymi ruchami rytm jej podniecającego stękania, które się wydobywało spomiędzy grubych warg, aż tu jakaś larwa lub chruścik gramoli ci się wprost do dupy, to znów Olga tuż przed ostatnim pchnięciem podskakuje jak oparzona, bo do środka chciał się wśliznąć pływak żółtobrzeżek. Albo konik polny przysiadł na czubku jej nosa i zdmuchnięcie zakłóciło kadencję. Nie, nigdzie nie było tak smacznie jak w domu na łóżku albo na materacu przesuniętym pod duże lustro, jeżeli chcieliśmy spoglądać. Jak moje jaja dobijają do jej pośladków przy każdym pchnięciu; na purpurowe krwiaczki między piegami na jej pięknych pełnych plecach; albo jeśli patrzyła w lustro, na jej twarz z boku, kiedy widziała moje uwijające się owłosione ciało na tle jej delikatności. Jej mętny wzrok i to podniecające rozdygotanie warg chciało się przetłumaczyć na słowa, które aż tętniły w skroniach, ale których nigdy by nie wymówiła: „Zlej się we mnie, małpiszonie. No, już, chlap się!" Natomiast na tym niezmierzonym polderze, wśród żółtych pól kwitnącego rzepaku, przy asfaltowej szosie, która lśniła w upale jak woda i prowadziła od jednego bezsensownego zielonego horyzontu do drugiego, jedliśmy wędzonego węgorza, kupionego w Kampen z łodzi od rybaka z sekty zwanej Artykuł 31. Nie umiała ich wyczyścić, więc musiałem sam wtykać jej miękkie mięsko kawałeczkami jak małemu ptaszkowi, który jeszcze jest karmiony. Nie spotkaliśmy żywej duszy nawet potem, jak przemknęliśmy po tym śmierdzącym smołowatym paskudztwie koło tablicy WITAMY W LELYSTAD, RÓWNIEŻ W KOŚCIELE. Wydawało się, że wszyscy mieszkańcy tych małych nowych domków i barakowych obozowisk padli ofiarą środków owadobójczych. Panował suchy zapylony spokój zaprowadzony przez ddt i nawet nie dał się zauważyć ani jeden znajomy zwitek opakowania po batonach czekoladowych Mars, które zawsze rzucają się w oczy jako zwierzątka. Not a breath of wild air. Kiedyśmy wracali w pomarańczowym słońcu przez Knardijk do Harderwijk, siedziała obok mnie spieczona słońcem na różowo z bukietem rumianków i maków, które przy jej ciele umierały z gorąca. W domu poszliśmy razem pod prysznic i wymyłem jej z włosów łonowych nasiona traw. Nie ubraliśmy się potem i chodząc tak po atelier mogłem przy niej uklęknąć, pocałować jej pośladki i liznąć po dupie, która smakowała mydłem. Wsadziłem jej tam kwiatuszek maku i zaczęła latać po atelier kręcąc tyłkiem, bo ją świdrowało. Ale jednak to jej się podobało, bo go tam zostawiła i oglądała się za każdym razem, jak przechodziła koło lustra, l zacząłem ją gonić z listewką. Aż się poddała i z dupą do góry walnęła się na łóżko, gdzie roztrzepałem kwiatek o jej pośladki na czerwony sok i zasnąłem na niej z palcem w pizdeczce, bo znowu nie było można. W środku nocy obudziłem się z zimna z kutasem w jej dupci. Sama nadziała się na mnie i jak oszalała dobiegała właśnie do szczytu: wsadziła sobie swoje palce między moimi w pizdę i sobie na całego dobrze robiła paluszkami. Takie było życie na początku. Przynajmniej kiedy było ciepło i mieliśmy w domu maki. Ale jest pewne zdarzenie z tamtego okresu, którego się bardzo wstydzę. Po niedługim czasie dostałem na żołędzi jakiejś wysypki. Wpadłem w furię, bo myślałem, że normalnie coś od niej złapałem. Przysięgała mi z płaczem, że już na długo, zanim się spotkaliśmy, z nikim nie spała. Ale jej nie uwierzyłem i zawlokłem ją do dermatologa, który powiedział, że mój stan zapalny na czubku to skutek zbyt intensywnego współżycia seksualnego. Kiedy wróciliśmy do domu, kipiała z wściekłości. Już po drodze szła koło mnie tak jakoś popędliwie, a ja nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć. Dlatego prędko nastawiłem płytę, którą bardzo lubiła. Kwintet jazzowy Phila Woodsa z Jonem Eardleyem. Pot Pie oraz Mad About The Boy. Ale tym razem można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że zwariowała na moim punkcie, bo pchnęła na bok ramię gramofonu, złapała płytę i puściła ją z rozmachem przez otwarte okno. To widać ostudziło jej gniewny zapał, bo naraz wybuchnęła donośnym i niepohamowanym śmiechem. Niedługo potem wzięliśmy ślub. Gratisowo. Tylko książeczka małżeńska kosztowała nas pięćdziesiąt centów. Pojechaliśmy tak samo, jak ją wtenczas po jarmarku przywiozłem pierwszy raz do mnie. Na rowerze. Ona na bagażniku, gdzie z tej okazji położyłem miękki kocyk pod gumowe wiązania. Koniec końców z jakiej racji w najpiękniejszym dniu całego życia miały jej się w pupę wrzynać druty. Miała na sobie purpurową sukienkę i słomkowy melonik, który sama zrobiła z meksykańskiego sombrera, obcinając szerokie rondo. Sukienkę kupiłem jej za zaliczkę a konto pierwszego zamówienia. Za pierwsze przez siebie zarobione pieniądze. Jeszcze musiałem co prawda zrobić figurkę, która by wyrażała Szczęście Macierzyńskie, a miała stanąć na tym czy innym skwerku, ale to było późniejsze zmartwienie. Na ratuszu administracyjny młyn połknął trzy pary za jednym zamachem, większość oblubienic była w zaawansowanej ciąży. Jeden ślub trzeba było nawet odroczyć, bo w poczekalni zaczęły się bóle. Ale urzędnik stanu cywilnego zadał sobie jednak trud i nie poszczędził czasu, żeby uszczęśliwić nas małym osobistym przemówieniem. Rzecz była o kwitnącej miłości młodych, a cały czas się ze smakiem oblizywał nie spuszczając oka z mojej ukochanej, która nie posiadała się ze szczęścia, a w tę purpurową sukienkę z imitacji skóry była swoim obscenicznym ciałem wciśnięta jak węgorz w skórę. (Później, kiedy ode mnie odeszła i popełniała liczne małżeństwa jedno po drugim, urzędnik czytając nazwiska poprzednich małżonków kaszlał znacząco, a jeden nawet, kiedy skończył tę litanię, powiedział: „No, no"). Chcieliśmy spędzić ten dzień po prostu w swoich ramionach z butelką szampana przy łóżku, a gdy się ściemni, na nogi i pójść zjeść coś na mieście. Ale co pięć minut byliśmy, kurwa mać, wyrywani z łóżka do telefonu przez znajomych jej i jej ojca. Okazało się mianowicie, że jej matka wydrukowała jednak zawiadomienia o ślubie i rozesłała je prawie po całej Holandii Północnej. Papier satynowy z wytłoczonymi różyczkami i nasze nazwiska złotymi czcionkami. Postanowiłem raz na zawsze jasno powiedzieć mojej świeżo upieczonej teściowej, żeby przestała wtykać nos w nie swoje sprawy, a mieliśmy za parę dni pojechać do nich na świętowanie zaślubin. Kiedy jej ojciec po nas przyjechał, musiałem zamiast Olgi siąść koło niego. Na miejscu dla samobójcy. Ponieważ lekarz odradzał mu siadać kiedykolwiek za kierownicą, jak mi spod nosa mruknął, gdyśmy beztrosko płynęli po szosie z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. l wtedy opowiedział mi swój pierwszy kawał. Jeszcze nie ten o dwóch chłopakach, co jechali do Paryża. Ten o innych dwóch chłopakach, którzy spotkali piękną pannę i mieli zaprosić ją na kolację. Umówili się, że jeśli w czasie jedzenia jeden odważy się powiedzieć trzy świństwa, to drugi ustąpi mu pola. Podają barszcz i osobno gotowane jajka. On sobie nie bierze, tylko się pyta: „Może pani ma ochotę na moje jaja?" Przy drugim daniu, z kurczaka, on się pyta: „Czy pani też ma taką twardą pierś?" l jeszcze się nie zdecydowali, na czym skończyć. On mówi: „Jeżeli chodzi o deser, to jestem gotów spuścić się na panią". Choć się tego i owego domyślałem, nie wpadłem mu w słowo i jak skończył, szczerze się roześmiałem. l zaraz dodałem coś od siebie, może nie nazbyt stosownego na pierwsze spotkanie zięcia z teściem, ale wydał mi się taki ujmujący i sympatyczny, że postanowiłem walić prosto z mostu, jak między starymi kumplami. Szyper z córką i pomocnikiem mają tylko jedną koję, w której muszą spać we trójkę. Szyper w środku. Kiedy szyper już głośno chrapie, pomocnik siada, trąca córkę i pyta: „No to jak?" Ona mu mówi, żeby najpierw wyrwał ojcu włosek z woreczka. Trochę to polecenie wydaje mu się dziwne, ale dobrze, albośmy to jacy tacy, w końcu coś za coś. l tak parę nocy pod rząd, a kiedyś rano córka i pomocnik stoją na przednim pokładzie i ona zaczyna śpiewać: „Jak dobrze poszło dzisiaj w nocy! Hip hip!" A pomocnik: „A jutro pójdzie jeszcze lepiej! Hip hip!" Aż tu nagle ze sterówki rozlega się głęboki bas szypra: „Jak tak dalej pójdzie, au, będę łyse jaja miał! Hurra hurra hurra!" Tak się zaniósł śmiechem, że jak niedawno jego córka porządnie odbił na lewy pas. Dzięki ostrym światłom z naprzeciwka i gwałtownemu hamowaniu uniknęliśmy katastrofy, my i auto, oddalające się z wymyślaniami klaksonu. Przy jego akompaniamencie powiedział nieporuszony: „W ruchu ulicznym to jest tak: wszystko dokładnie do siebie pasuje. A kiedy za którymś razem nie pasuje, to słychać brzdęk". No i o mały włos bylibyśmy brzdęknęli. Tymczasem za niedługo staliśmy w ogrodzie pośród notabli i kontrahentów. Jej matka wolała przyjęcie urządzić w restauracji z zimnym bufetem na zakończenie, ale każdą restaurację, jaką ona wymieniła, on zbywał jednym: „Już dziś wiem, jak będzie tam smakować jedzenie 17 kwietnia 1992 roku". Wówczas ze snobizmu rzuciła się na nowinkę dopiero co przywiezioną z Ameryki, bo uparła się, i miała swoje party: Barbecue. Z całym zestawem dzbanuszków z przyprawami w najpiękniejszych odcieniach rzygowin. Oczywiście każdy snuł się po ogródku ze łzami w oczach od dymu i smrodu – bo nie umiała się obchodzić z węglem drzewnym i przed podpaleniem oblała go sowicie naftą – trzymając w ręku kawałek mięsa, który jedną stroną przypominał nadżartą gumową podeszwę, podczas gdy na drugiej krew mieszała siej z fioletowym tuszem stempla kontroli sanitarnej. Jej ojciec spoglądał na to wszystko ze swojego wygodnego fotela na podeście, tym razem bez dłubania w nosie i kręcenia śrutu, ale za to z odrobiną życzliwego szyderstwa, i tak się do mnie odezwał wierszem: „Tymi skrawkami nikt najeść się nie może, Ale to taki miły sport ten cały rożen". Niestety, żylaste porcje, od których człowiek dostawał w ustach uczucia jak kominiarz po dniu pracy, znikały, ukradkowo, ale zdecydowanie ciśnięte między petunie i lawendy na grządce, gdzie się z nimi załatwiał niemiecki wyżeł któregoś z gości. A kiedy już wzniesiono nieskończenie wiele toastów i jednej czy drugiej ciotce-babce z Haarlemu, ubranej w pomiotłową kieckę w orzechowy wzorek, co ze czterdzieści lat leżała w antymolowej skrzyni i na kilometr cuchnęła naftaliną, zachciało się koniecznie zaprodukować na temat naszego przyszłego szczęścia, głosem, który przemieszczał się skrzypliwie wraz z obluzowanymi szczękami, tamto nażarte psisko przecisnęło się między nogami zażenowanego i ofiarnie słuchającego tłumu na gazon i z łbem przy ziemi zaczęło konwulsyjnie rzygać. l oto na oczach wszystkich w trawie pojawiło się niezaprzeczalnie siedem czy osiem czarnych szaszłyków w szarym sosie treści żołądkowej. Jej ojciec był nie zastąpiony, bo wstał z fotelika, wyciągnął spod brody serwetkę, którą mu nie znoszącym sprzeciwu gestem założyła wciskając do rąk swój nadpalony przysmak, i przykrył nią niezgrabnie kupkę bryi. Rozległy się nieśmiałe brawa, które go zakłopotanego wpędziły z powrotem na fotel. Moja obawa, że jakiś spóźniony gość może chcieć podnieść serwetkę myśląc, że ktoś ją upuścił, była na szczęście przedwczesna, l tak przyjęcie, które ani rusz nie chciało rozwinąć się w serdeczne święto, rozlazło się, z dwoma obrazkami na koniec: starej ciotki z Haarlemu uciekającej na łeb na szyję w krzaki przed osą i słoniowatego wuja, który jednym stąpnięciem swojego buta numer czterdzieści osiem wdepnął ze szczętem w gazon kieliszek sherry, odstawiony na trawę przez któregoś z gości. Kiedy wszyscy zaproszeni zniknęli, i rożen już tylko trochę dymił opuszczony, przyszła do mnie do ogrodu Olga. Powiedziała, że ojciec chciał z nami porozmawiać o pieniądzach, ale że za tym oczywiście kryła się jej matka. Ta wstrętna żmija. Byłem zdolny posadzić ją tym zadem otulonym w szarą plisowaną spódnicę prosto na rożen. Olga podała mi rękę i poszliśmy spokojnie poczekać w pokoju na to, co się miało wydarzyć. Naraz drzwi odskoczyły i ona wepchnęła go przed sobą do środka. „No to do dzieła", powiedziała i ulokowała go w foteliku. Rozłożył się w nim ciężko, spojrzał na sufit, na dwór, zabębnił palcami w poręcz fotela. Marsz Radetzky'ego, pomyślałem. A ona coraz natarczywiej próbowała pochwycić jego wzrok. Zakaszlała po damsku i wreszcie rozdrażniona i zniecierpliwiona powiedziała: „No, tatusiu". Ale on nie przestał milczeć, kręcił tylko coraz czerwieńszy głową na wszystkie strony, nie patrząc na nas ani na nią. Tupnęła i rzucając mu jeszcze jedno jadowite spojrzenie puściła naraz coś w rodzaju słownego pawia. Że garściami wydawała pieniądze, aby ten dzień był czymś niezapomnianym. Że co prawda wymusiliśmy na nich zgodę na małżeństwo grożąc im sądem, ale żebyśmy sobie nie myśleli, że dostaniemy od nich kiedykolwiek choćby jednego centa. l że ona, Olga, niech przede wszystkim nie liczy, że za parę miesięcy będzie mogła wrócić do domu z nosem na kwintę. Że dość wyraźnie została ostrzeżona przed życiem artysty, które jest jednym pasmem nędzy, zwłaszcza dla kogoś z zamożnego mieszczaństwa. l inne ta