Rzecz była o kwitnącej miłości młodych, a cały czas się ze smakiem oblizywał nie spuszczając oka z mojej ukochanej, która nie posiadała się ze szczęścia, a w tę purpurową sukienkę z imitacji skóry była swoim obscenicznym ciałem wciśnięta jak węgorz w skórę. (Później, kiedy ode mnie odeszła i popełniała liczne małżeństwa jedno po drugim, urzędnik czytając nazwiska poprzednich małżonków kaszlał znacząco, a jeden nawet, kiedy skończył tę litanię, powiedział: „No, no"). Chcieliśmy spędzić ten dzień po prostu w swoich ramionach z butelką szampana przy łóżku, a gdy się ściemni, na nogi i pójść zjeść coś na mieście. Ale co pięć minut byliśmy, kurwa mać, wyrywani z łóżka do telefonu przez znajomych jej i jej ojca. Okazało się mianowicie, że jej matka wydrukowała jednak zawiadomienia o ślubie i rozesłała je prawie po całej Holandii Północnej. Papier satynowy z wytłoczonymi różyczkami i nasze nazwiska złotymi czcionkami. Postanowiłem raz na zawsze jasno powiedzieć mojej świeżo upieczonej teściowej, żeby przestała wtykać nos w nie swoje sprawy, a mieliśmy za parę dni pojechać do nich na świętowanie zaślubin. Kiedy jej ojciec po nas przyjechał, musiałem zamiast Olgi siąść koło niego. Na miejscu dla samobójcy. Ponieważ lekarz odradzał mu siadać kiedykolwiek za kierownicą, jak mi spod nosa mruknął, gdyśmy beztrosko płynęli po szosie z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. l wtedy opowiedział mi swój pierwszy kawał. Jeszcze nie ten o dwóch chłopakach, co jechali do Paryża. Ten o innych dwóch chłopakach, którzy spotkali piękną pannę i mieli zaprosić ją na kolację. Umówili się, że jeśli w czasie jedzenia jeden odważy się powiedzieć trzy świństwa, to drugi ustąpi mu pola. Podają barszcz i osobno gotowane jajka. On sobie nie bierze, tylko się pyta: „Może pani ma ochotę na moje jaja?" Przy drugim daniu, z kurczaka, on się pyta: „Czy pani też ma taką twardą pierś?" l jeszcze się nie zdecydowali, na czym skończyć. On mówi: „Jeżeli chodzi o deser, to jestem gotów spuścić się na panią". Choć się tego i owego domyślałem, nie wpadłem mu w słowo i jak skończył, szczerze się roześmiałem. l zaraz dodałem coś od siebie, może nie nazbyt stosownego na pierwsze spotkanie zięcia z teściem, ale wydał mi się taki ujmujący i sympatyczny, że postanowiłem walić prosto z mostu, jak między starymi kumplami. Szyper z córką i pomocnikiem mają tylko jedną koję, w której muszą spać we trójkę. Szyper w środku. Kiedy szyper już głośno chrapie, pomocnik siada, trąca córkę i pyta: „No to jak?" Ona mu mówi, żeby najpierw wyrwał ojcu włosek z woreczka. Trochę to polecenie wydaje mu się dziwne, ale dobrze, albośmy to jacy tacy, w końcu coś za coś. l tak parę nocy pod rząd, a kiedyś rano córka i pomocnik stoją na przednim pokładzie i ona zaczyna śpiewać: „Jak dobrze poszło dzisiaj w nocy! Hip hip!" A pomocnik: „A jutro pójdzie jeszcze lepiej! Hip hip!" Aż tu nagle ze sterówki rozlega się głęboki bas szypra: „Jak tak dalej pójdzie, au, będę łyse jaja miał! Hurra hurra hurra!" Tak się zaniósł śmiechem, że jak niedawno jego córka porządnie odbił na lewy pas. Dzięki ostrym światłom z naprzeciwka i gwałtownemu hamowaniu uniknęliśmy katastrofy, my i auto, oddalające się z wymyślaniami klaksonu. Przy jego akompaniamencie powiedział nieporuszony: „W ruchu ulicznym to jest tak: wszystko dokładnie do siebie pasuje. A kiedy za którymś razem nie pasuje, to słychać brzdęk". No i o mały włos bylibyśmy brzdęknęli. Tymczasem za niedługo staliśmy w ogrodzie pośród notabli i kontrahentów. Jej matka wolała przyjęcie urządzić w restauracji z zimnym bufetem na zakończenie, ale każdą restaurację, jaką ona wymieniła, on zbywał jednym: „Już dziś wiem, jak będzie tam smakować jedzenie 17 kwietnia 1992 roku". Wówczas ze snobizmu rzuciła się na nowinkę dopiero co przywiezioną z Ameryki, bo uparła się, i miała swoje party: Barbecue. Z całym zestawem dzbanuszków z przyprawami w najpiękniejszych odcieniach rzygowin. Oczywiście każdy snuł się po ogródku ze łzami w oczach od dymu i smrodu – bo nie umiała się obchodzić z węglem drzewnym i przed podpaleniem oblała go sowicie naftą – trzymając w ręku kawałek mięsa, który jedną stroną przypominał nadżartą gumową podeszwę, podczas gdy na drugiej krew mieszała siej z fioletowym tuszem stempla kontroli sanitarnej. Jej ojciec spoglądał na to wszystko ze swojego wygodnego fotela na podeście, tym razem bez dłubania w nosie i kręcenia śrutu, ale za to z odrobiną życzliwego szyderstwa, i tak się do mnie odezwał wierszem: „Tymi skrawkami nikt najeść się nie może, Ale to taki miły sport ten cały rożen". Niestety, żylaste porcje, od których człowiek dostawał w ustach uczucia jak kominiarz po dniu pracy, znikały, ukradkowo, ale zdecydowanie ciśnięte między petunie i lawendy na grządce, gdzie się z nimi załatwiał niemiecki wyżeł któregoś z gości. A kiedy już wzniesiono nieskończenie wiele toastów i jednej czy drugiej ciotce-babce z Haarlemu, ubranej w pomiotłową kieckę w orzechowy wzorek, co ze czterdzieści lat leżała w antymolowej skrzyni i na kilometr cuchnęła naftaliną, zachciało się koniecznie zaprodukować na temat naszego przyszłego szczęścia, głosem, który przemieszczał się skrzypliwie wraz z obluzowanymi szczękami, tamto nażarte psisko przecisnęło się między nogami zażenowanego i ofiarnie słuchającego tłumu na gazon i z łbem przy ziemi zaczęło konwulsyjnie rzygać. l oto na oczach wszystkich w trawie pojawiło się niezaprzeczalnie siedem czy osiem czarnych szaszłyków w szarym sosie treści żołądkowej. Jej ojciec był nie zastąpiony, bo wstał z fotelika, wyciągnął spod brody serwetkę, którą mu nie znoszącym sprzeciwu gestem założyła wciskając do rąk swój nadpalony przysmak, i przykrył nią niezgrabnie kupkę bryi. Rozległy się nieśmiałe brawa, które go zakłopotanego wpędziły z powrotem na fotel. Moja obawa, że jakiś spóźniony gość może chcieć podnieść serwetkę myśląc, że ktoś ją upuścił, była na szczęście przedwczesna, l tak przyjęcie, które ani rusz nie chciało rozwinąć się w serdeczne święto, rozlazło się, z dwoma obrazkami na koniec: starej ciotki z Haarlemu uciekającej na łeb na szyję w krzaki przed osą i słoniowatego wuja, który jednym stąpnięciem swojego buta numer czterdzieści osiem wdepnął ze szczętem w gazon kieliszek sherry, odstawiony na trawę przez któregoś z gości. Kiedy wszyscy zaproszeni zniknęli, i rożen już tylko trochę dymił opuszczony, przyszła do mnie do ogrodu Olga. Powiedziała, że ojciec chciał z nami porozmawiać o pieniądzach, ale że za tym oczywiście kryła się jej matka. Ta wstrętna żmija. Byłem zdolny posadzić ją tym zadem otulonym w szarą plisowaną spódnicę prosto na rożen. Olga podała mi rękę i poszliśmy spokojnie poczekać w pokoju na to, co się miało wydarzyć. Naraz drzwi odskoczyły i ona wepchnęła go przed sobą do środka. „No to do dzieła", powiedziała i ulokowała go w foteliku. Rozłożył się w nim ciężko, spojrzał na sufit, na dwór, zabębnił palcami w poręcz fotela. Marsz Radetzky'ego, pomyślałem. A ona coraz natarczywiej próbowała pochwycić jego wzrok. Zakaszlała po damsku i wreszcie rozdrażniona i zniecierpliwiona powiedziała: „No, tatusiu". Ale on nie przestał milczeć, kręcił tylko coraz czerwieńszy głową na wszystkie strony, nie patrząc na nas ani na nią. Tupnęła i rzucając mu jeszcze jedno jadowite spojrzenie puściła naraz coś w rodzaju słownego pawia. Że garściami wydawała pieniądze, aby ten dzień był czymś niezapomnianym. Że co prawda wymusiliśmy na nich zgodę na małżeństwo grożąc im sądem, ale żebyśmy sobie nie myśleli, że dostaniemy od nich kiedykolwiek choćby jednego centa. l że ona, Olga, niech przede wszystkim nie liczy, że za parę miesięcy będzie mogła wrócić do domu z nosem na kwintę. Że dość wyraźnie została ostrzeżona przed życiem artysty, które jest jednym pasmem nędzy, zwłaszcza dla kogoś z zamożnego mieszczaństwa. l inne takie fantastyczne, bezsensowne komunały. A kiedy przerwała, żeby wziąć głębszy oddech i z nową siłą parsknąć trucizną, on, jak głupkowate grube chłopaczysko, które niczego nie skapowało, ale myśli, że już wszystko się wyjaśniło i polubownie dało załatwić, powiedział: „No to jesteśmy umówieni". Ona podskoczyła, jakby rzeczywiście siadła na rożnie, i na szczęście dla siebie mogła swoją złość wyładować na paluszku popiołu, który spadł mi z papierosa na dywan między stopami. Pobiegła do kuchni i za chwilę wróciła z obrotową szczotką do odkurzania dywanów, i zaczęła mnie stukać nią po butach sprzątając. On, zacierając ręce, podszedł do barku i nie zbity z tropu nalał sobie kieliszek beerenburgera, jakiejś odmiany dżinu ziołowego, bo to był jego ulubiony napój. Z przepełnionym kieliszkiem wrócił na swoje miejsce nie uroniwszy kropli i, zsiorbując wianuszek, z prawie niezauważalnym szyderstwem w głosie, które stawiało pod znakiem zapytania jego poprzednią głupkowatość, i wyglądając przy tym z przekorną wesołością do ogrodu, gdzie już tylko serwetka leżała na gazonie, powiedział: „To było jednak święto".