Выбрать главу

Marksistowska mała architektura

Od matki dostała na ślub wózek. Taki wysoki, angielski, który latami stał u niej na strychu w pokrowcu. Kupiła go dla siebie, kiedy jej się wydawało, że w ostatnim momencie, tuż przed definitywnym zamknięciem interesu, zaszła w ciążę. Czy w końcu była to ciąża urojona, czy jednak powiła jakiegoś martwego królika – wtenczas była strasznie oczarowana pewnym wędrownym magikiem o białych włosach – już nawet nie wiem. Wózek nie był w każdym razie nigdy używany. Kiedy posłaniec go przyniósł, czego matka nie poprzedziła pytaniem, czy jest potrzebny, Olga natychmiast wstawiła go do rupieciarni. Z biegiem czasu nakładło się do niego różności i obwiesiło go łachami, że w końcu całkiem się schował. Kiedy go wstawiła, powiedziała zirytowana, że na pewno jej matka chciałaby jak najprędzej widzieć ją bez piersi i z takim obwisłym brzuchem. Można było mówić jej nie wiem co, tłumaczyć, że ten lęk przed urodzeniem dziecka wziął się stąd, że kiedy zobaczyła u matki miejsce po zrakowaciałej piersi, to ta głupia występna stara cipa powiedziała, że to ona jej tę pierś wyjadła jako niemowlę. Albo że była zawsze niewierną żoną, a ją i jej ojca zostawiała swojemu losowi. Nic nie pomagało. Nie dało jej się wybić z głowy tego lęku. Zaczynała wtedy o swoich przyjaciółkach, które były pięknościami, ale po pierwszym dziecku człapały za wózkiem jak dziadówki. Albo które z powodu karmienia podostawały zapaleń i musiały okupić macierzyństwo znamionami i bliznami na piersiach. Toteż ciągnęła mnie na punkt konsultacyjny świadomego macierzyństwa po prezerwatywy i po pessarium dla siebie. A przy tym urządzonku używała tak przesadnie dużo pasty plemnikobójczej, że się wpychałem jak w słoiczek kleju. Mogła właściwie tylko parę dni w miesiącu. To się po żołniersku nazywa ostra strzelanie. (Zresztą „mogła" to źle powiedziane. Drętwiała ze strachu na myśl, że może jest jednak jakieś niebezpieczeństwo. Nie było po prostu jak. Nie była w stanie rozewrzeć nóg). Trzy dni przed okresem i parę dni po. W czasie okresu nie lubiła. Nazywała to krwawe gody i zawsze się mnie czepiała, kiedy z włosów łonowych i jąder z mozołem spłukiwałem wyciekła krew. Później wkładało się do środka gumową błonę dziewiczą, żeby powstrzymać te kijaneczki następnej generacji. A kiedy była płodna, co mogła stwierdzić z prawie godzinną dokładnością mierząc temperaturę, wtedy w ogóle nie było można. Mogłem wciągać na chuja po dziesięć kondomów na kupę i na dodatek wszystkie torebki plastykowe i czapeczki narciarskie, jakie tylko były w domu. Ale muszę przyznać, że zapewniała mi wtedy całkiem udane zastępstwo dla swojej psiteczki. Swoje wspaniałe pełne pośladki. (Przez krótki czas miała włoskiego przyjaciela). Po początkowej grze kładła się na brzuchu i rozsuwając dłońmi pośladki i pokazując mi swoją różową pupcię, mówiła bardzo czule: „Wejdź tutaj, kochany". Biegłem wtedy prędko do kuchni i na chwilę zanurzałem chuja w oleju stołowym, żeby ułatwić ślizganie, a po chwili leżąc na niej patrzyłem po usianych pieprzykami plecach i wspaniałych okrągłych biodrach, jak moja sztanga pracuje między olbrzymimi białymi (na pośladkach miała tylko jedną myszkę) wzgórzami. Finisz miała nie gorszy niż kiedy indziej. Z muzyką i w ogóle. Zawsze mówiła: „Czuję to po prostu od środka, i to tylko ciuteczkę słabiej". W takich razach musiałem dbać, żeby sobie zaraz wymyć gówno spod napletka, bo inaczej budziłem się z czubem spuchniętym i czerwonym jak światełko odblaskowe. Przy takim układzie zawsze udawaliśmy, że jestem kapłanem inkaskim, ofiarującym dziewicę. Odchylałem jej głowę do tyłu, żeby szyja z przodu była napięta, i wyobrażaliśmy sobie, że kiedy się w nią zlewam, kapłanka jednym pociągnięciem ostrego jak brzytwa noża podcina jej gardło. Kiedy ją takie gierki bardzo podnieciły, odwracała głowę na bok, otwierała usta i mówiła, żebym tam napluł. Kiedy się będę spuszczał. Bo moja ślina jest trująca jak kwas pruski i zabije ją na miejscu. Gdy się tak w nią chlapałem z dwóch stron naraz, jej mało nie rozsadzało z podniecenia, i tak nam się jednak mimo jej panicznego strachu przed ciążą żyło bardzo szczęśliwie i podniecająco. Zresztą naprawdę jeszcze nie czułem potrzeby, żeby mieć w domu takiego wrzeszczącego ssaczka. Chwilowo miałem pełne ręce roboty z własnymi płodami, ponieważ nie było fraszką zaczynać jako rzeźbiarz w mieście, które poprzednia generacja zapchała tą marksistowską małą architekturą. Wszędzie się to widziało. Na mostach. Na szczytach domów. Na grzybkach. W piaskowcu, w wapieniu lub granicie. Takich malutkich ludzików. Kurdupli z łysymi główkami i przeważnie z nagim korpusem. Mieli rzekomo przedstawiać robotników w tym kraju, w którym praca uszlachetnia. Ale pewien mój kolega powiedział mi szeptem: „To nie jest ludzki socjalizm. To jest socjalizm dla małp". Chwilowo nie miałem więc nic wspólnego z tymi stosowanymi neandertalczykami. Zamówiono u mnie dla pewnego skweru przedstawienie w brązie Szczęścia Macierzyńskiego. Musiała się z tego oczywiście zrobić matka z dzieckiem. Tak dała do zrozumienia Komisja Upiększania Miasta: „Robią teraz te różne abstrakcje albo kobietę podobną do napompowanego balona, która nazywa się wtenczas Pramatką, lub coś w tym rodzaju. My jednak odrzucamy taką sztukę", wydukał z siebie jeden z członków komisji. Myślałem nawet trochę o kobiecie ciężarnej, ale oni uważali, że takie szczęście macierzyńskie jest cokolwiek przedwczesne. Zresztą trudno by mi było namówić Olgę, żeby do pozowania przywiązała sobie poduszeczkę na brzuchu pod ubraniem. Przekręciłaby się z obrzydzenia, jak sama powiedziała. Wystarczająco trudne było dla niej sterczenie z tą dużą lalą na ręku, którą kupiłem w pobliskim sklepie z zabawkami bardzo tanio, bo była Ciut Uszkodzona. Trwało to miesiącami, czasem po sześć godzin dziennie. Ale kiedy tylko było można, kiedy zajmowałem się tyłem postaci, ona natychmiast kładła lalkę u stóp. Wciskając twarzyczkę w podłogę. A kiedy posąg był gotowy i komisja przyszła go oglądać, wszyscy byli rozentuzjazmowani oprócz siwego urzędnika, który wyrzekł te prorocze słowa: „Wygląda, jakby matka bała się tego dziecka", l tak było. Cieszyła się, kiedy posąg powędrował do odlewnika, i nigdy nie chciała pójść obejrzeć miejsca, gdzie stanął. Na tym skwerze przy kanale okalającym miasto, pośród matek z wózkami i maluchami. Wśród prawdziwego, niekłamanego szczęścia macierzyńskiego. Nie dokończonych i pękniętych studiów w glinie i gipsie też chciała się pozbyć. Wolałem nie stawiać ich koło śmietnika, bo zaraz oglądałbym je znowu stojące na kominkach za oknami moich sąsiadów, l wtedy przydał się wózek. Zdjęliśmy i wyciągnęliśmy z niego cały śmietnik i załadowaliśmy miniaturami matek z dzieckiem, mało nie puściły sprężyny, l tak pewnego wieczora wjechaliśmy na most nad Amstelem. l całkiem jakby było w tym coś zabawnego, nawet chyba śpiewaliśmy: „Wyjechała furka z mojego podwórka". Na środku mostu chciałem odczekać, aż nie będzie żadnego ruchu, bo ktoś mógłby pomyśleć, że topimy dziecko. Ale ona z miejsca chlupnęła wszystko do wody, raz za razem, jak tylko mogła najdalej. Mnie nawet nie dopuściła. W pewnym momencie zobaczyłem wędrującą na dno lalkę. Zachowała ją sobie na koniec. Potem z ulgą prowadziła wózek do domu, puszczała z pochyłości mostów i znów go doganiała. To była bardzo szczęśliwa twarz. Młoda matka nie posiadająca się z radości. Ale w domu od razu wstawiła go do rupieciarni i przyrzuciła wszystkim, co przedtem na nim leżało. Teraz, kiedy już mieliśmy czysto w domu, mogłem się zabrać tylko za nią. Za pieniądze, które mi zostały z honorarium, mogłem – przy oszczędnym życiu – przez cały rok pracować tylko dla siebie. l prawie okrągły tamten rok ona przechodziła nago w moim atelier. Rysowałem ją siedzącą, leżącą, w pozycji tanecznej. Ramiona ułożone poziomo i jedna noga w górze. Powiedziała, że w balecie nazywają to arabeską, ładne słowo. Ale przy tym można jej było zajrzeć prosto w pizdę. Rysowałem ją jako Pomonę z jabłkami (które pozując stale zjadała. Scrapple from the Apple), jako Persefonę z bukietami polnych kwiatów, które sama zrywała. Skąd przechodziły na jej boskie ciało gąsieniczki motyli i cykad. Kułem w granicie jej tors. Przepadł on w ogrodzie pewnego bogacza o duchu chętnym, ale ciele mdłym: jako że gdy nie możesz dostać kobiety, musisz się pocieszyć kamieniem. Zrobiłem jej setki rysunków. Z zamkniętymi oczami widziałem całe jej ciało, każde zgięcie, każde zagłębienie, każdą fałdę obmacałem oczami. Powtórzyłem dłońmi w glinie. Byłem jak żyjątka wypełzające z bukietów, dla których jej piersi były wzgórzami, mierzonymi godzinami wędrówki, i które mogły się ukryć w cieniu na nizinie między jej łopatkami. A podczas przerwy, kiedy wychodziła do wc, rysowałem nas, jak się kochamy na wszelkie sposoby. Podpisywałem: SCHODŹ PRĘDKO! TO BĘDĘ Z TOBĄ ROBIŁ. Albo: CHCĘ CIĘ OFIAROWAĆ. A kiedy była nieodparcie pociągająca – przede wszystkim w dobach płodności, bo to było po niej widać, wyglądała wtedy jak kwiat w swojej pełni – pisałem: BARDZO CIĘ KOCHAM, NIE WYCIERAJ SOBIE DUPY, WYLIŻĘ Cl DO CZYSTA. Nigdy tego nie zrobiła. Zawsze myślała, że to tylko takie gadanie. Poetycka przesada. l przy tym wszystkim jeszcze w fantastyczny sposób prowadziła dom. Nie mogliśmy wydawać dużo pieniędzy na jedzenie, ale z uparowanej makreli umiała zrobić takie fileciki, dodać sosu i obłożyć różnościami, że chciało się pytać kelnera, jakie wino radziłby do tego wypić. A całe atelier zastawiała tacami pełnymi owoców. W połączeniu z parnym od gliny powietrzem stwarzało to wrażenie, że mieszkamy w sadzie. Gdy kupiła pory, płukała i układała na dzień przed zjedzeniem na bryłach kamienia. Robiła to ze wszystkimi warzywami. Po prostu uważała, że to grzech tak od razu pokroić na kawałki i spałaszować takiego pięknego białego kalafiora. Albo znowuż przyniosła wielką torbę dymki i cały dzień siedziała na balkonie z czerwonymi od łez oczami i obierała cebulę. Wiatr miotał potem po całej ulicy srebrzyste łupinki, a w domu unosił się odurzający winny zapach suszonych liści laurowych. Po paru dniach szafa w atelier była zastawiona słoikami cebuli w occie z liśćmi laurowymi, zielem angielskim i goździkami. Stały razem z jej figurkami wśród rysunków. A ona jeszcze z czołem spoconym od napięcia patrzyła na nie głęboko ukontentowana i mówiła: „Zapas na zimę". To wniosło do atelier bezpieczny zimowo-kominkowy nastrój. Jakbyśmy mieszkali w chatce na kurzej nóżce (budząc się zawsze jakże uradowani) gdzieś na skraju wydm w lasach przyginanych do ziemi przez morski wiatr i pełnych muchomorów i purchawek. Jakbyśmy musieli tylko uważać, żeby nie rozgniewać żywiołów. Sąsiedzi i wszyscy zauważyli, ile serca wkładała Olga w to, żeby wszystko jak najładniej urządzić i jak najlepiej zrobić, bo kiedyś na przyjęciu usłyszałem, że jeden sąsiad mówił za moimi plecami: „Piękna babka i tak się poświęca. A jaka dla niego Zawsze miła. Nie mam pojęcia, co on z nią wyrabia, ale facet chyba musi mieć złotego kutasa". Kiedy opętany nią i jej ciałem przepracowałem tak cały rok, dostałem nowe zamówienie. Dla budynku Czerwonego Krzyża. Ale diabeł chyba maczał w tym palce, bo miała to być znowu matka z dzieckiem. Od razu powiedziała, odwal się ode mnie. Zapowiedziała, że nie będzie pozować, nie chce mieć z tym nic wspólnego. Że rozchorowałaby się, że by umarła, wyrzygała, odeszła ode mnie. Ale że nigdy już nie będzie jak głupia stać z jakąś obrzydliwą lalą na ręku. Niech to sobie wybiję z głowy. Tak też zrobiłem. l oto widać, jak istotną rolę w rozwoju sztuki mogą odegrać domowe okoliczności. (Lard pour l'art). Bo oto zrobiłem pochyloną postać wielkości większej niż naturalna, całkowicie otwartą, która podnosi z ziemi nie tyle dziecko, co jakieś stworzenie. Posąg wyrażał raczej jakiś macierzyński gest, niż miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistym wizerunkiem matki i dziecka. Brak piersi, korpus jedna wielka dziura, przez którą musiała być widoczna trawa, gdzie miał zostać ustawiony, oraz twarz pozbawiona ludzkiego wyrazu. Pięść skierowana do ziemi. Olga była zachwycona i rozentuzjazmowana. Przesadnie. Ponieważ to nie miało nic wspólnego z nią. Może nawet uważała, że to nie tną nic wspólnego z jakąkolwiek matką i dzieckiem. Toteż kiedy przyszło wykonywać gipsowy odlew, przepracowywała się: z chustką na głowie, w dżinsach i bluzie, z kropkami na twarzy i rękach, biegała jak kamieniarz, sztukator i rosyjska kobieta murarz w jednej osobie. Pomagała mi przy sporządzaniu formy, wyjmowaniu z niej gliny, rozrabianiu gipsu. Kochana! Wszystkie zgięcia i linie na jej ciele były białe. A rude włosy wyglądały jak siwe od pyłu. Kiedy posąg był odlany w brązie i ustawiony, otrzymałem zaproszenie do wzięcia udziału w otwarciu gmachu przez królową. Zamiarem było „przedstawienie artysty Jej Wysokości na miejscu dokonania". Bardzo się z tego oboje śmialiśmy, bo w atelier, w cieniu posągu zdrowo się waliliśmy i jedno dokonanie zmieniało drugie. Olga zaczęła natychmiast szyć sobie nową sukienkę. Wycięła ją głęboko i przychodziła do mnie, nachylała się i pytała, czy coś widać. „Tylko sutki”, odpowiadałem. No bo tak było. W dniu otwarcia staliśmy na posterunku przed moim dziełem w gorącym jesiennym słońcu. Wyglądała tak pięknie, że wprost nie mogłem patrzeć na swoją rzeźbę. Widzieliśmy przez okna, jak królowa kroczy z jednego oddziału na drugi, otoczona drepczącą świtą powciskanych we fraki marabutów. Królową wypuszczano zawsze parę kroków do przodu, tak jakby miała wypróbować, czy sklepienie wytrzyma. Zaraz potem widzieliśmy, jak zwiedza otoczenie, odpoczywa nad stawem i wymachuje, zapewne na pelikany na wysepce, l jestem przekonany, że odpowiedziały jej skinieniem tylko swoich odkurzaczowych worków. Wzięło się to może stąd, że Jej Wysokość znowu miała na głowie jakiś koszmar z piórami i może dopatrzyły się w niej egzemplarza swojego gatunku. A potem ruszyli w naszą stronę. Olga stała obok mnie w pozie dziobowego posągu, prezentując trzy czwarte piersi na tacy swojego gorsu. Ale kiedy świta czarnych mrówek ze swoją królową na czele była już blisko, skręcili i ominęli nas wielkim łukiem. Później na tarasie, kiedy królewski gość odjechał w Iśniącoczarnym dworskim aucie i każdy mógł żłopać sherry ile wlezie, a Olga wyszła na chwilę do toalety zostawiając mnie samego w kąciku, podszedł do mnie mały, ruchliwy mistrz ceremonii o inkwizytorskim wyglądzie. Spojrzał z naganą i powiedział: „Rozumie pan, że w tej sytuacji nie mogliśmy przedstawić pana Jej Wysokości". Gdy uniosłem ze z