Выбрать главу
gnęliśmy z niego cały śmietnik i załadowaliśmy miniaturami matek z dzieckiem, mało nie puściły sprężyny, l tak pewnego wieczora wjechaliśmy na most nad Amstelem. l całkiem jakby było w tym coś zabawnego, nawet chyba śpiewaliśmy: „Wyjechała furka z mojego podwórka". Na środku mostu chciałem odczekać, aż nie będzie żadnego ruchu, bo ktoś mógłby pomyśleć, że topimy dziecko. Ale ona z miejsca chlupnęła wszystko do wody, raz za razem, jak tylko mogła najdalej. Mnie nawet nie dopuściła. W pewnym momencie zobaczyłem wędrującą na dno lalkę. Zachowała ją sobie na koniec. Potem z ulgą prowadziła wózek do domu, puszczała z pochyłości mostów i znów go doganiała. To była bardzo szczęśliwa twarz. Młoda matka nie posiadająca się z radości. Ale w domu od razu wstawiła go do rupieciarni i przyrzuciła wszystkim, co przedtem na nim leżało. Teraz, kiedy już mieliśmy czysto w domu, mogłem się zabrać tylko za nią. Za pieniądze, które mi zostały z honorarium, mogłem – przy oszczędnym życiu – przez cały rok pracować tylko dla siebie. l prawie okrągły tamten rok ona przechodziła nago w moim atelier. Rysowałem ją siedzącą, leżącą, w pozycji tanecznej. Ramiona ułożone poziomo i jedna noga w górze. Powiedziała, że w balecie nazywają to arabeską, ładne słowo. Ale przy tym można jej było zajrzeć prosto w pizdę. Rysowałem ją jako Pomonę z jabłkami (które pozując stale zjadała. Scrapple from the Apple), jako Persefonę z bukietami polnych kwiatów, które sama zrywała. Skąd przechodziły na jej boskie ciało gąsieniczki motyli i cykad. Kułem w granicie jej tors. Przepadł on w ogrodzie pewnego bogacza o duchu chętnym, ale ciele mdłym: jako że gdy nie możesz dostać kobiety, musisz się pocieszyć kamieniem. Zrobiłem jej setki rysunków. Z zamkniętymi oczami widziałem całe jej ciało, każde zgięcie, każde zagłębienie, każdą fałdę obmacałem oczami. Powtórzyłem dłońmi w glinie. Byłem jak żyjątka wypełzające z bukietów, dla których jej piersi były wzgórzami, mierzonymi godzinami wędrówki, i które mogły się ukryć w cieniu na nizinie między jej łopatkami. A podczas przerwy, kiedy wychodziła do wc, rysowałem nas, jak się kochamy na wszelkie sposoby. Podpisywałem: SCHODŹ PRĘDKO! TO BĘDĘ Z TOBĄ ROBIŁ. Albo: CHCĘ CIĘ OFIAROWAĆ. A kiedy była nieodparcie pociągająca – przede wszystkim w dobach płodności, bo to było po niej widać, wyglądała wtedy jak kwiat w swojej pełni – pisałem: BARDZO CIĘ KOCHAM, NIE WYCIERAJ SOBIE DUPY, WYLIŻĘ Cl DO CZYSTA. Nigdy tego nie zrobiła. Zawsze myślała, że to tylko takie gadanie. Poetycka przesada. l przy tym wszystkim jeszcze w fantastyczny sposób prowadziła dom. Nie mogliśmy wydawać dużo pieniędzy na jedzenie, ale z uparowanej makreli umiała zrobić takie fileciki, dodać sosu i obłożyć różnościami, że chciało się pytać kelnera, jakie wino radziłby do tego wypić. A całe atelier zastawiała tacami pełnymi owoców. W połączeniu z parnym od gliny powietrzem stwarzało to wrażenie, że mieszkamy w sadzie. Gdy kupiła pory, płukała i układała na dzień przed zjedzeniem na bryłach kamienia. Robiła to ze wszystkimi warzywami. Po prostu uważała, że to grzech tak od razu pokroić na kawałki i spałaszować takiego pięknego białego kalafiora. Albo znowuż przyniosła wielką torbę dymki i cały dzień siedziała na balkonie z czerwonymi od łez oczami i obierała cebulę. Wiatr miotał potem po całej ulicy srebrzyste łupinki, a w domu unosił się odurzający winny zapach suszonych liści laurowych. Po paru dniach szafa w atelier była zastawiona słoikami cebuli w occie z liśćmi laurowymi, zielem angielskim i goździkami. Stały razem z jej figurkami wśród rysunków. A ona jeszcze z czołem spoconym od napięcia patrzyła na nie głęboko ukontentowana i mówiła: „Zapas na zimę". To wniosło do atelier bezpieczny zimowo-kominkowy nastrój. Jakbyśmy mieszkali w chatce na kurzej nóżce (budząc się zawsze jakże uradowani) gdzieś na skraju wydm w lasach przyginanych do ziemi przez morski wiatr i pełnych muchomorów i purchawek. Jakbyśmy musieli tylko uważać, żeby nie rozgniewać żywiołów. Sąsiedzi i wszyscy zauważyli, ile serca wkładała Olga w to, żeby wszystko jak najładniej urządzić i jak najlepiej zrobić, bo kiedyś na przyjęciu usłyszałem, że jeden sąsiad mówił za moimi plecami: „Piękna babka i tak się poświęca. A jaka dla niego Zawsze miła. Nie mam pojęcia, co on z nią wyrabia, ale facet chyba musi mieć złotego kutasa". Kiedy opętany nią i jej ciałem przepracowałem tak cały rok, dostałem nowe zamówienie. Dla budynku Czerwonego Krzyża. Ale diabeł chyba maczał w tym palce, bo miała to być znowu matka z dzieckiem. Od razu powiedziała, odwal się ode mnie. Zapowiedziała, że nie będzie pozować, nie chce mieć z tym nic wspólnego. Że rozchorowałaby się, że by umarła, wyrzygała, odeszła ode mnie. Ale że nigdy już nie będzie jak głupia stać z jakąś obrzydliwą lalą na ręku. Niech to sobie wybiję z głowy. Tak też zrobiłem. l oto widać, jak istotną rolę w rozwoju sztuki mogą odegrać domowe okoliczności. (Lard pour l'art). Bo oto zrobiłem pochyloną postać wielkości większej niż naturalna, całkowicie otwartą, która podnosi z ziemi nie tyle dziecko, co jakieś stworzenie. Posąg wyrażał raczej jakiś macierzyński gest, niż miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistym wizerunkiem matki i dziecka. Brak piersi, korpus jedna wielka dziura, przez którą musiała być widoczna trawa, gdzie miał zostać ustawiony, oraz twarz pozbawiona ludzkiego wyrazu. Pięść skierowana do ziemi. Olga była zachwycona i rozentuzjazmowana. Przesadnie. Ponieważ to nie miało nic wspólnego z nią. Może nawet uważała, że to nie tną nic wspólnego z jakąkolwiek matką i dzieckiem. Toteż kiedy przyszło wykonywać gipsowy odlew, przepracowywała się: z chustką na głowie, w dżinsach i bluzie, z kropkami na twarzy i rękach, biegała jak kamieniarz, sztukator i rosyjska kobieta murarz w jednej osobie. Pomagała mi przy sporządzaniu formy, wyjmowaniu z niej gliny, rozrabianiu gipsu. Kochana! Wszystkie zgięcia i linie na jej ciele były białe. A rude włosy wyglądały jak siwe od pyłu. Kiedy posąg był odlany w brązie i ustawiony, otrzymałem zaproszenie do wzięcia udziału w otwarciu gmachu przez królową. Zamiarem było „przedstawienie artysty Jej Wysokości na miejscu dokonania". Bardzo się z tego oboje śmialiśmy, bo w atelier, w cieniu posągu zdrowo się waliliśmy i jedno dokonanie zmieniało drugie. Olga zaczęła natychmiast szyć sobie nową sukienkę. Wycięła ją głęboko i przychodziła do mnie, nachylała się i pytała, czy coś widać. „Tylko sutki”, odpowiadałem. No bo tak było. W dniu otwarcia staliśmy na posterunku przed moim dziełem w gorącym jesiennym słońcu. Wyglądała tak pięknie, że wprost nie mogłem patrzeć na swoją rzeźbę. Widzieliśmy przez okna, jak królowa kroczy z jednego oddziału na drugi, otoczona drepczącą świtą powciskanych we fraki marabutów. Królową wypuszczano zawsze parę kroków do przodu, tak jakby miała wypróbować, czy sklepienie wytrzyma. Zaraz potem widzieliśmy, jak zwiedza otoczenie, odpoczywa nad stawem i wymachuje, zapewne na pelikany na wysepce, l jestem przekonany, że odpowiedziały jej skinieniem tylko swoich odkurzaczowych worków. Wzięło się to może stąd, że Jej Wysokość znowu miała na głowie jakiś koszmar z piórami i może dopatrzyły się w niej egzemplarza swojego gatunku. A potem ruszyli w naszą stronę. Olga stała obok mnie w pozie dziobowego posągu, prezentując trzy czwarte piersi na tacy swojego gorsu. Ale kiedy świta czarnych mrówek ze swoją królową na czele była już blisko, skręcili i ominęli nas wielkim łukiem. Później na tarasie, kiedy królewski gość odjechał w Iśniącoczarnym dworskim aucie i każdy mógł żłopać sherry ile wlezie, a Olga wyszła na chwilę do toalety zostawiając mnie samego w kąciku, podszedł do mnie mały, ruchliwy mistrz ceremonii o inkwizytorskim wyglądzie. Spojrzał z naganą i powiedział: „Rozumie pan, że w tej sytuacji nie mogliśmy przedstawić pana Jej Wysokości". Gdy uniosłem ze zdziwieniem brwi, dodał szeptem: „To, jak jest ubrana dama, która panu towarzyszy, przekracza wszelkie granice". Kiedy w kilka lat potem, jak ode mnie odeszła, znalazłem się przypadkowo w tamtym miejscu, a dojście do budynku znalazłem zagrodzone, usiadłem naprzeciw pomnika po drugiej stronie kanału. Stanął mi przed oczami tamten wrześniowy dzień. Jak stała w tej obcisłej sukience i z tymi swoimi cycami na wierzchu, jak dalie na cyzelowanej tacy. Jak bladł przy niej mój posąg. Pozbawiona życia abstrakcja, która nic z niej nie zachowała. l wtedy mnie uderzyło, że przecież tym posągiem dałem kształt jej lękowi. Lękowi przed macierzyństwem. Że to nie była kobieta, która podnosi dziecko, ale taka, która odpycha je od siebie na ziemię. Że to dziecko wypełniłoby sobą dokładnie dziurę w ciele tej kobiety. Że to wszystko teraz jednak dotyczy jej, jaka była, gdy ją niedawno spotkałem. Zmaltretowana, po dwóch skrobankach u jakiejś brudnej baby, z wyciętym jednym jajnikiem i śmiertelnie zmęczona ucieczką przed samą sobą. l przeraził mnie ten dawno zrobiony posąg. Przy którym mi pomagała taka beztroska i szczęśliwa. Musiałem zdumiewająco jasno widzieć przyszłość. Co jednak moje ręce wiedziały wcześniej, ja sam za późno zrozumiałem. Za późno, żeby jej jeszcze pomóc.